Nie znoszę tego domu .
Dziś rano miałam iść na zajęcia praktyczne - nie poszłam, bo sporo zaspałam i nie było już sensu jechać na koniec.
Wczoraj miałam niezły plan na dzisiejszy dzień - po zajęciach pójdę gdzieś sobie na spacer, może uda mi się gdzieś pouczyć. No ale otworzyłam oczy i uznałam, że mnie to przerasta...
L jest u kolegi. Pomaga mu remontować mieszkanie, bo został sam ze wszystkim na głowie. A ja tak miałam właśnie spędzić luźny dzień.
Ale gniję tu, w miejscu, które odbiera mi rezerwy moich sił... takie zamknięte koło się z tego robi - wiem, ze mieszkając tu nic mi nie wyjdzie, bo nie jestem na baterie. Rozumiem teraz dlaczego tak zawsze było, że brakło mi w pewnym momencie motywacji, że się poddawałam i nie dawałam rady.
Pół życia myślałam, że ze mną jest coś nie tak, że sobie nie daję rady z tym co sobie zaplanuję.
Teraz wiem, że nic dziwnego w tym nie było... i nie jest...
W zamkniętym kole tkwimy - upadam tu w końcu i niczego nie doprowadzam do końca pomimo chęci i starań, podejmowania kroków, które wiem, że musze zrobić ale czuję, że są ponad moje siły z czasem nawet te najprostsze.
Ale jednocześnie bez tych kroków się stąd nie wyniosę...
Ostatnio zastanawiam się czy nie zerwać kontaktu z nimi całkowicie.
I tak jak mieszkaliśmy osobno sami się nie odzywali. Chyba, że czegoś potrzebowali... a nasza inicjatywa jakoś po nich spływała... nie byłoby z tym problemu.
Duzo mi daje do myslenia terapia; jak się czułam w domu cały czas, od zawsze; smutna prawdą było, że mama się mną nie interesowała, co się ze mną dzieje i gdzie jestem jak wychodziła z domu kiedy ojciec pił... zostawiała mnie a ja za nic nie chciałam zostać sama .
Teraz to widze jaka z niej zimna i okropna, bezwzględna kobieta.
Nie chcę od nich już nic... nie łudze się już, że może tym razem coś się zmieni... to mam już za sobą, ale złość i wnerw za to niestety nie. Jestem zła o wszystkie swoje trudności... jestem wściekła. Wiem, że to do niczego nie prowadzi, ale nic na to nie poradzę... jestem zła... jeszcze bardziej jak widze, że to samo albo i gorzej robią z młodym.
Obiecałam sobie, że nie dam się w przyszłości wykołować, że nie będę na starość się nimi zajmować. Mają przecież swoje ukochane dzieci... nie dam sobie załozyc po raz kolejny smyczy jak już się stąd uwolnię, związać sobie ręce i nogi i tak iść taszcząc ich za sobą...
Wiem dobrze jak będzie, ajk zwykle...będzie tłumaczyć brata czemu nie może się nimi zając i siostrę a Ci będą próbowali wepchnąć mi poczucie winy jaka to jestem okropna...
Nie dam się, nie mogę...
Myśleliśmy nawet, żeby się wynieść do innego miasta, bo z rodzicami L będzie to samo... nie dam robić z siebie idioty cale zycie.
Nie wiem po co to pisze wszystko, bo nei chcę rad. Wiem co musi się stać i co musze robic dalej... ale czuję, że tego jest dużo... strasznie dużo... jak na to co tu się dzieje, to zwłaszcza.
Na pewno jest jakiś sposób.
Zastanawiam się co bym robiła będąc u siebie... pewnie już dawno byłabym po zakupach i kończyła robić obiad... później wyszła bym gdzieś dlatego, że chcę a nie dlatego, że uciekam z domu. Póxniej wróciłabym i zaczęła się uczyć bez poczucia osaczenia i zamknięcia... bez oglądania i mijania się z ludźmi, których już nie chcę oglądać. No i robiłabym co by mi się podobało i kiedy, kładłabym swoje rzeczy jak mi się podoba i gdzie... i nie znosiłabym masy innych rzeczy, które zabiają jakikolwiek komfort życia.
Musze znaleźć miejsce do nauki.... to jest chyba najważniejsze teraz... nie wiem gdzie mam iść... nie mam pojęcia... Nie odpuszczę tego, nie zostawię szkoły. To moja szansa na zmiany. Nie dam sobie jej tak zabrać choćbym miała jeść garściami leki
Tyle już zrobiłam i zmieniłam... nie dam komuś tego zepsuć, do tego komus tak okropnemu.