To ja też spróbuję filozoficznie Można by spróbować spojrzeć na siebie oczami własnego dobrego, kochającego rodzica (fikcyjnego, bo z prawdziwymi różnie bywa). Taki rodzic opiekuje się dzieckiem i akceptuje je, ale też wymaga. I to nie na zmianę, ale czasem jednocześnie. Np. jeśli dziecko jest chore, to opiekuje się, podaje lekarstwa, witaminy itp., ale też wbrew pozorom wymaga -- wymaga od dziecka takich zachowań, które nie będą zakłócać jego powrotu do zdrowia (nie pozwala przeziębionemu chodzić boso, osłabionemu oglądać tv po nocach itp.). A wtedy gdy wdraża dziecko do nowych obowiązków, to nie tylko uczy i wymaga, ale też dba o to, żeby dziecko nie zrobiło sobie krzywdy, żeby nie musiało się mierzyć z zadaniami ponad swoje siły -- i pociesza, jeśli trzeba. Zatem w obu sytuacjach daje dziecku swoją uwagę i wsparcie.
I byłoby dobrze, myślę, gdybyśmy umieli tak traktować siebie. Dbać o istotne potrzeby (materialne i emocjonalne) własne i osób, za które jesteśmy odpowiedzialni, robić to, co jest konieczne, by zaspokojenie tych potrzeb było możliwe.
Użyłeś słowa "pobłażliwość", ono wydaje mi się niedobre. Po pierwsze ma wydźwięk negatywny, więc może sugerować, że akceptowanie siebie mylimy z pobłażliwością. Po drugie, jeśli odnieść to do rodzica: pobłażliwość kojarzy mi się z tym, że rodzic pozwala dziecku na różne zachowania, które nie służą niczemu oprócz zapewnienia rodzicowi świętego spokoju. Dziecko, które ma zaspokojone swoje zachcianki (nie potrzeby) nie jest uciążliwe, idzie do swojego pokoju, Facebooka itp. I czasem sami wobec siebie tak postępujemy: zachowujemy się w sposób, który nie jest ani zaspokajaniem swojej ważnej potrzeby, ani odpoczynkiem, ani pracą, ani hobby, ani robieniem czegoś dla innych. Np. czujemy się chorzy, ale nie dążymy do wyzdrowienia, tylko spędzamy jałowo czas, bo nie musimy niczego robić. Może tak się dziać z różnych powodów: zagubienia jakiegoś życiowego, przeciążenia, impulsów, które nami kierują.
Czasami nie ma innego wyjścia jak tylko zacząć od fundamentów: zadbania o swoje (oraz dzieci, jeśli się je ma) podstawowe potrzeby, takie jak sen, regularne posiłki itp. Podzielenia życia na sprawy, które muszą być zrobione, i odpoczynek. Wyjścia z "trybu zombie", jak ja to nazywam, czyli ciągłego niby-działania, niby-postanawiania, niby-myślenia. A potem stopniowo przychodzi chęć na inne rzeczy. Często życie samo przynosi odpowiedź: jeśli do tej pory komuś np. nie udawało się zasnąć, a dziś spał jak niemowlę (bez wspomagaczy , to widzi, że zrobił dobrze, i nie musi czytać greckich filozofów, żeby to stwierdzić. Każdy znaleziony punkt zaczepienia przenosi nas gdzieś wyżej, dalej. Jeden z tych punktów to nowi ludzie, nowe relacje, lepsze niż te toksyczne, które się ma. A po drodze jeszcze jakiś bonus od życia może się zdarzy... i jakoś pójdzie