supermocna napisał(a):Hej, już jestem. Powiem tak, ja nie jestem za metoda behawioralną ani za żadną inną. Wszystko do tej pory robiłam na czuja i sprawdziło się. Nie zamykam się na inne metody jak terapeuci behawioralni.
Wydaje mi się, że to jest właśnie właściwe podejście: stosować metodę, która działa, a jednocześnie nie zamykać się na inne. Domyślam się, że jest Ci trudno stosować behawioralną i zapewne nieraz źle się z tym czujesz. Na pewno przyjdzie dzień, kiedy synek zacznie lepiej reagować na inne metody.
Jeśli chodzi o moje doświadczenia z behawioralną: w wieku 5-6 lat córka była na terapii grupowej prowadzonej tą metodą (jako uzupełniające były inne, m.in. Sherborne). Do domu również dostałyśmy tabliczkę z punkcikami, które potem się wymieniało na nagrody. W kilku sytuacjach zadziałało to rewelacyjnie, nie mogłam uwierzyć, że za punkcik moje dziecko podejmuje próbę zrobienia czegoś naprawdę dla siebie trudnego. Po kilku spektakularnych sukcesach sytuacja się ustabilizowała, kolejnych widocznych nie było. Ale to chyba taka prawidłowość, że osiągnięte postępy muszą się utrwalić.
Jakie były minusy: nie mogłam patrzeć na jej zachowanie na zajęciach. Na początku często było tak, że ona była zupełnie bezwolna, pozwalała terapeutce np. rysować jej ręką i patrzyła przy tym tępo w podłogę. Słowem: sprawiała wrażenie bardziej autystycznej niż była w rzeczywistości. Po czym terapeutka ją chwaliła, że tak pięknie współpracuje i uczy się rysować. Na nic się nie zdało moje tłumaczenie, że córka po prostu umie rysować i mogłaby z powodzeniem robić to sama. To nikogo nie interesowało, wszystkie dzieci były "uczone" od podstaw tego samego. Z czasem oczywiście córka się rozkręciła, zaczęła się na terapii zachowywać normalnie. Jej sukcesem było podobno to, że zaczęła akceptować nowe osoby (terapeutki, wolontariuszki). Przy czym ja w domu nie obserwowałam większych problemów z akceptowaniem nowych osób. Nie było nigdy wylewności, były negatywne reakcje na zachowania zbyt ekspansywne tych nowych osób, zwłaszcza dzieci, ale samo pojawienie się osoby w domu budziło raczej zaciekawienie, a czasem entuzjazm. Tak że ta terapia przyniosła pewne sukcesy, a pod innym względem była swoistym perpetuum mobile: dziecko się uczyło na terapii, jak funkcjonować na terapii w taki sposób, w jaki funkcjonowało w domu.
Dotrwałyśmy do końca cyklu, to był prawie rok, cztery razy w tygodniu zajęcia terapeutyczne i raz basen. Po pół roku miałyśmy wrócić na terapię przypominającą. Zapisałam się, zrezygnowałam po mniej więcej miesiącu. Dlaczego? Dlatego że ulubione zajęcia Młodej, zwane przez nas "kocykami" (metoda W. Sherborn) odbywały się nie na sali gimnastycznej, jak wcześniej, tylko na małej sali w tłoku i wśród wrzasków innych dzieci. Przy jej silnej nadwrażliwości na bodźce słuchowe i dotykowe to było nie do zniesienia. Nie mogłam zrozumieć, jak to jest, że ćwiczenia odbywają się w tak stresujących warunkach, a dzieci nadwrażliwe i niedowrażliwe, potrzebujące silnej stymulacji słuchowej (takie np. zaczynały krzyczeć zaraz po wejściu do dużego pomieszczenia, bo im się podobało echo) ćwiczą razem -- i nikt sobie głowy nie zawraca tym, że dla dzieciaków jest to jakiś problem. Albo sceny typu ktoś kogoś popchnął, ma za to przeprosić i pocałować w czółko (dlaczego ofiara, która się uderzyła głową o ścianę, ma jeszcze znosić to, że ktoś ją całuje, zwłaszcza że jako autystyk ma prawo tego nie znosić?).
Nie potwierdziły się natomiast moje największe obawy, związane z technikami awersyjnymi, o których wtedy było dość głośno. Nie zauważyłam, żeby były stosowane, a już na pewno nie w nadmiarze i nie w najgorszym wydaniu. Raczej dzieci były "przywoływane do porządku" przez nawiązanie kontaktu wzrokowego i głośne, dobitne przemówienie do nich. Jednej terapeutce zwłaszcza zazdrościłam wpływu na dzieci, była bardzo wyrazista, jeśli chodzi o wygląd i barwę głosu, od razu było wiadomo, że trzeba ją traktować poważnie
Wątpliwości budziło również podejście "bez nagród nie ma NIC". Podświadomie się obawiałam, że to się utrwali i w końcu za zjedzenie śniadania będę musiała dawać nagrody.
Tak więc nie byłam do tej metody przekonana, a poza tym nie byłam na nią w żaden sposób skazana, bo córka była na takim etapie rozwoju, że mogłam próbować postępować inaczej -- biorąc z metod behawioralnych tylko jakieś elementy, które w konkretnej sytuacji się sprawdzą.
Teraz muszę zdecydowanie uzupełnić wiedzę o metodzie poznawczo-behawioralnej, bo jest to po prostu coś innego niż tamte metody stosowane u małych dzieci. Wątpliwości mam nadal, ale nie mam za bardzo merytorycznych podstaw do dyskusji. Czyli od kilku miesięcy Młoda jest raz w tygodniu na terapii prowadzonej tą metodą, a ja nie mam do końca zdania na jej temat. Inni rodzice chwalą, podejście naukowe mówi, że to jedyna metoda o dowiedzionej naukowo skuteczności, Młoda mówi, że terapia jest głupia i ona się tam niczego nie uczy, terapeutka mówi, że to nie szkodzi, dziecko ma się przełamać. Wiem, że kilka miesięcy to sporo czasu na zdobycie wiedzy i mój błąd, że tego nie zrobiłam, ale naprawdę miałam też wiele innych spraw, którymi musiałam się zająć. Poza tym chciałam też dać czas Młodej, terapeutce i sobie, i po prostu spokojnie poobserwować, co się będzie działo, nic się przecież nie dzieje od razu. Teraz chciałabym w ciągu wakacji coś zrobić, żeby wyrobić sobie jakieś zdanie na ten temat. Bo bez mojego przekonania w jedną bądź drugą stronę efektów nie będzie.
Do kar w ogóle nie mam przekonania. Owszem, stosuję, bo czasem po prostu muszę. Ale jeśli chodzi o skuteczność, lepiej się sprawdzają metody, które pozwalają zakończyć sprawę tu i teraz, bez przeciągania jej w przyszłość. Lepiej działa u nas "wspólnota cierpienia", kiedy np. obie rano narzekamy, jak bardzo nam się nie chce, niż wydawanie poleceń. Często jest tak, że Młoda pomimo powierzchownego buntu doskonale wie, co ma robić, i zależy jej na tym, żeby zrobić to porządnie. Owszem, odwleka, narzeka, ale nie mówi "nie zrobię i koniec" -- sprawa cały czas w niej siedzi, dopóki nie zostanie zakończona. Więc ja staram się to respektować: mów sobie, dziecko, co chcesz, tylko rób, co trzeba. I dla mnie też jest to lepsze, daje mi większą pewność siebie, po prostu rozumiem, co robię i dlaczego. I to właśnie rady osób tutaj pomogły mi "przypomnieć" sobie takie podejście i jakoś je ugruntować.
Twoje bicie się z myślami doskonale rozumiem. Ja też czułam się fatalnie, kiedy musiałam się posuwać do zachowań, które normalnie postrzegałabym jako przemocowe. Z jednej strony przekonanie o słuszności, z drugiej -- bardzo to przykre po prostu. Fajnie, że udało Ci się to poukładać dzięki kursowi. U mnie tylko w skrajnych sytuacjach tak się dzieje, od jakiegoś czasu (odpukać!) ich nie ma. I mam nadzieję, że uda się je wyeliminować albo ograniczyć, a jeśli będą się zdarzać, to trudno, będę się uciekać do metod, których nie lubię.
Co na pewno wydaje mi się ważne w metodach typu behawioralnego (przynajmniej tak jak ja to rozumiem): 1) reagowanie "tu i teraz", bez poczucia winy, analizowania przyczyn itp. Czyli np. jeśli dziecko kopie psa, to nie należy myśleć o popełnionych wcześniej błędach wychowawczych, tylko fizycznie uniemożliwić dziecku kopanie psa i dziecko ukarać, kropka. A ewentualne błędy rozważyć później. 2) Jeśli takie radykalne reakcje są zaplanowane i wyuczone, nie dochodzi do głosu agresja -- bo jeśli wiem, co mam robić, mam to racjonalnie przemyślane, to nie muszę się w ogóle zastanawiać, jakie moje emocje doprowadziły do takiej czy innej mojej reakcji, a po fakcie nie muszę mieć kaca moralnego. Oczywiście w praktyce jakieś emocje są, bo człowiek nie cyborg, ale na pewno nieporównywalne z sytuacją "wyjścia z siebie".
Rodziców dzieci autystycznych rzeczywiście krytykuje się za wiele rzeczy niezasłużenie i wręcz bezmyślnie. Z drugiej strony: rodzice dzieci autystycznych czasami usprawiedliwiają rzeczywiste błędy wychowawcze tym, że dziecko ma autyzm (tu możemy wrócić do przykładu z kopaniem psa, jako zachowania, które nie spotyka się ze zdecydowaną reakcją osoby dorosłej, bo dziecko przecież chore). I metody behawioralne na pewno pomagają to poukładać.
supermocna napisał(a):Obecnie odchodzi się od przestarzałej metody behawioralnej w kierunku poznawczo-behawioralnej. Rozwija się programy motywacyjne kosztem kar. Jest coraz większa wiedza na ten temat. Niestety w wielu ośrodkach i szkołach nadal jest po staremu. Warto iść na takie szkolenie żeby wiedzieć nie tylko o słuszności własnych metod, ale również wiedzieć jak otoczenie ksztaltuje nasze dziecko i jak możemy przeciwdziałać jeśli to oddziaływanie jest złe. No i co bardzo ważne, daje ono pewność siebie, której często nam brakuje, a jest bardzo potrzebna".
-- Tu się z Tobą zgadzam w całej rozciągłości. Z ogólników, które wyczytałam na temat tej metody, wychodzi mi, że byłaby na pewno fajna w przypadku osoby świadomej swojego problemu, która przychodzi z np. "chcę pokonać fobię taką a taką". A moje dziecko we własnym mniemaniu problemu nie ma. W rzeczywistych sytuacjach społecznych czasem sobie nie radzi, a czasem radzi sobie dobrze, jeśli jej po prostu zależy. Kontakty z rówieśnikami -- myślę, że jej zdaniem to ci rówieśnicy nie są tacy, jak ona sobie wymarzyła
, a jak pozna wreszcie swoją przyjaciółkę, to żadnego problemu mieć nie będzie. Sytuacje na terapii są sztuczne, sytuacje życiowe motywują bardziej, ją przynajmniej. Nie neguję przy tym terapii, bo to dobry pomysł, żeby pewne umiejętności zdobyć w warunkach laboratoryjnych, a nie już realnych, gdzie konsekwencje mogą być różne. Tylko właśnie pytanie, jak jej pomóc tę motywację znaleźć.
Bo na pewno nie jest dla niej motywacją to, że terapeutka uważa, że dziecko ma się przełamać. Równie dobrze ja mogłabym się przełamać i skoczyć na bungee, tylko po co?
Jest jeszcze jedna rzecz. Nie napisałaś, w jakim wieku jest Kuba, ale sądząc z opisu, jest jeszcze mały. Moja córka ma 14 lat i zbliżamy się do momentu, kiedy już możliwości terapeutyczne się skończą, niewiele więcej będzie można zrobić. I coraz ważniejsze staje się dla mnie to, żeby ona sama siebie akceptowała, żeby umiała żyć z tym, co ma, bez względu na to, jaki stopień rozwoju osiągnie w różnych sferach. Dlatego chciałabym się teraz skupić bardziej na inteligencji emocjonalnej. Bo jeśli będzie sama rozumiała, co czuje, czego chce i co jest dla niej autentycznie dobre, a co jej przeszkadza, to będzie się rozwijać, nauczy się obchodzić swoje problemy i będzie po prostu szczęśliwsza. Tak myślę.
Trzymam kciuki za Wasze postępy w terapii!