Stracilam cos co nadawaloby mi sens zycia.
Mam 30 lat, od 7 lat w zwiazku z facetem, dla ktorego nie jestesm zbyt wazna. Od 3 lat meiszkamy razem, wlasciwie w weekndy, bo w tygodniu meiszkam w miejscowosci gdzie pracuje. Oba mirszkania mecza mnie, ciagle dojazdy, ciagle dostowowywanie sie do tego co chea inni. W mojej miescowosci gdzie pracuje, mam pokoj i mieszkam jeszcze z 2 innymi osobami, ktore sa glosne, robia czesto imprezy i ich nie interesuje, ze inni musza pracowac i rano wstac. Moj facet z kolei i nie czuje sie jakby byl w zwiazku, wszystkie decyzje podejmuje sam, na roznych portalach np. na facebooku przedsatwia sie jako wolny i czatuje z innymi kobietami...
Moja umowa z pracy uplywa w sieprniu, potem bede musiala znalesc nowa prace w innym miescie. Moj facet nie bedzie zadowolony jak bede caly czas w domu. On woli byc sam.
Pod koniec czewrca przenosimy sie z parteru na 1.pietro. On chcialby zebym pozbyla sie wiekszosci moich rzezcy, zeby on nie staly w mieszkaniu. Ok, przez te wszytkie lata nazbieralo sie sporo roznych rzeczy - ubran, ksiazek itd. Czesc rzeczy stoi jeszcze w kartonach, bo on nie chce zebym sie u niego "rozprzestrzeniala". Wiec jak cos potrzebuje to musze wyjac z kartonu.
Moje zycie jest jak taki karton - przesuwany z kata w kat. Ani tu ani tam nie jestem szczesliwa. Mimo to nie moge wyobrazic sobie, calkowicie odejsc od niego i rozpoczac cos nowego. Nie umiem wyobrazic sobie, jak to bedzie, byc sama dla siebie... Przeraza mnie to...