Nie wiem od czego zacząć i co napisać. Najgorsze, że sama nie wiem o co mi chodzi i czego tu szukam.
Mam 26 lat. Od 8 lat leczę się z depresji. Raz lepiej, raz gorzej i tak zleciało. Bywały momenty gdy myślałam, że jestem bliska wyjścia z tego. Jednak zawsze te momenty dobiegały końca i deprecha powracała ze zdwojoną siłą. Właśnie wróciła. Z tak ogromną siłą, że nie radzę obie sama ze sobą i jestem w zupełnej rozsypce. Ryczę już któryś dzień z kolei, nie mogę przestać, to jest ode mnie silniejsze.
Moje życie jest porażką. Niczego w nim nie ma i nic się w nim nie dzieje.
1. Sfera rodzinna:
Moje życie rodzinne to tragikomedia. Moja rodzina jest bardzo mała (ja i matka). Nikogo więcej. Bliższych czy dalszych krewnych - nie ma nikogo. Z matką bywało różnie, ale nigdy nie byłyśmy sobie bliskie. Żyjemy obok siebie, ale nie za sobą. Nigdy nie zdarzyło mi się z nią rozmawiać o czymś osobistym, nigdy nie miałam w niej wsparcia. Ojciec nigdy nie interesował się mną i moim życiem. Gdzieś jest, daleko, nie wiem nawet gdzie. Nie pamiętam nawet kiedy ostatni raz go widziałam.
2. Sfera przyjaźni:
Przyjaźnie... miałam. Ale to czas przeszły. Pochodzę z miasta, z którego ludzie wyjeżdżają, bo tu nie ma perspektyw. Prawie wszyscy moi starzy przyjaciele wyjechali. Utrzymuję te kontakty na tyle na ile się da, jeżdżę do nich czasem. Ale to sporadyczne sytuacje i na odległość. Osoby które zostały założyły już swoje rodziny, maja dzieci. Widujemy się kilka razy do roku, bo nie mają czasu. Mam kilkoro znajomych. Ale to takie luźne i powierzchowne znajomości. Z żadną z tych osób nie mogłabym porozmawiać tak bardziej od serca.
3. Sfera uczuciowo-seksualna.
Ta sfera życia u mnie nie istnieje i właśnie to doskwiera mi najbardziej. Tu nie mogę wpisać niczego. Nigdy nie byłam w żadnym związku, nawet przelotnym. Nigdy i nic.
4. Sfera zawodowa:
Nadal studiuję. Nie jestem zadowolona ze swoich studiów i mam poczucie bezsensu ich kontynuacji. Skończę je, bo zostało już niewiele, ale jest to tylko sztuka dla sztuki. Moje przyszłe życie zawodowe stoi pod ogromnym znakiem zapytania.
Mogłabym pisać dalej, ale wystarczy tyle jeśli chodzi o fakty. Teraz moje odczucia... Czuję się potwornie samotna. Potwornie. Pod każdym względem. Nie mam tak naprawdę nikogo bliskiego. Nikogo z kim mogłabym pogadać, u kogo miałabym wsparcie, o kim wiedziałabym że w razie czego jest. Nie ma takiej osoby. Tak naprawdę nikomu nie jestem potrzebna. Czuje się zupełnie bezużyteczna. Stałam się jakimś cholernym samotnikiem, ale nie chcę nim być.
Miotam się i płaczę. Szukam czegokolwiek co nadałoby mojemu życiu jakiś sens. Co by mi przyniosło jakąś radość, choćby chwilową. Zjada mnie zazdrość... zazdroszczę ludziom którzy mają rodziny, przyjaciół, partnerów... Zazdroszczę ludziom którzy mają kogoś z kim mogą dzielić swoje życie. Ja wszystko robię sama. Nie wiem co robić. Nie wiem kim być, jak żyć, co robić by ten ból i żal były choćby trochę mniejsze. Obsesyjnie boję się samotności, mimo że de facto z nią żyję nie od dziś. Boję się, że w moim życiu nie będzie niczego ani nikogo co by sprawiało że będę choćby w ułamku z niego zadowolona. Boje się, że już zawsze będę czuć to co teraz.
Paradoksalnie, mimo tylu lat życia w depresji nigdy nie miałam myśli samobójczych. Naprawdę, nigdy. Nie chcę umierać. Ja chcę żyć. Bardzo. Trzymam się pazurami tego życia, z całej siły. Ale ono mnie boli. Boli potwornie. Nie radzę sobie ze sobą, nie radze sobie ze swoim smutkiem, ze swoją rozpaczą. Nie radzę sobie z niczym. Potrzebuję pomocy, ale sama nie wiem czy jest cokolwiek co mogłoby mi pomóc...