Bianko -- może manipulacja nie była dobrym określeniem. Chodziło mi o taką sytuację, że pomimo starań z mojej strony i niby z jej strony też, pomimo ustaleń, nawet nacisków, pomimo straty mnóstwa czasu, pomimo emocji, jakie temu wszystkiemu towarzyszą, wygrywa ostatecznie "nie zrobię". Albo pojawia się "jednak zrobię", ale np. dopiero wieczorem albo chwilę przed wyjściem z domu, kiedy już nie ma czasu. Albo kiedy wie, że ma coś skończyć o określonej godzinie, obiecuje, że ok, ale potem w ogóle nie zwraca na to uwagi -- przeciąga sprawę celowo, bo wie, że przyjdę i przypomnę -- ale może akurat nie przyjdę na czas i będzie mogła np. pograć dłużej? Czasem strasznie mnie to wkurza, bo odbieram to jako lekceważenie mnie i naszych ustaleń. Ileś razy rozmawiamy o chodzeniu spać o którejś godzinie -- żeby rano być wyspanym -- a i tak z jej strony jest postawa: dopóki matka nie przyjdzie i nie każe gasić, można czytać (raz nawet do drugiej w nocy). Rano A. nie widzi związku między swoim samopoczuciem a niewyspaniem, tylko rzuca różne epitety pod adresem szkoły, do której musi iść. Nie chodzi o to, że takie zachowanie wydaje mi się skandaliczne i niezrozumiałe. Dorosły też nieraz dokładnie wie, co ma robić, a robi coś innego. Tylko że czasami czuję się "wykiwana"
, bo ostatecznie to ja muszę zrobić to, co miało zrobić dziecko, albo się stresować tym, że coś nie działa jak powinno. A dziecko w tym czasie np. patrzy w okno, traumy po nim nie widać, karę też wydaje się dość łatwo akceptować. I coś mi w tej sytuacji nie gra, czuję, że powinnam ją rozwiązać inaczej.
Mój rozwód na pewno jakoś wpłynął na córkę, zwłaszcza że eks w tym czasie przestał utrzymywać z nią kontakt. Ale nie jest to jedyna przyczyna problemu, bo on zaczął się już wcześniej, tylko nie było to takie jednoznaczne. Wydawało się, że pewne nieprawidłowości mają konkretną przyczynę, inne nie są aż takie duże, no słowem: jeszcze poczekamy, może to a to się wydarzy i sytuacja się poprawi. To, że akurat po rozstaniu z eks trafiłyśmy do psychologa, to raczej zbieg okoliczności, i tak miałam to w planie. Choć na pewno sytuacja rodzinna dołożyła tu swoje.
O psychoterapii własnej co jakiś czas wspominam, że "przydałaby się". Z drugiej strony myślę o niej jako o... dodatkowej sprawie, na którą musiałabym znaleźć czas, siłę i być może kasę. Może teraz rzeczywiście byłby moment na zmianę podejścia, bo A. jest starsza i pod względem zapewniania opieki itp. zdecydowanie mniej absorbująca. Jeszcze tylko kwestia tych moich "wybuchów". To nie jest tak, że ja nie panuję zupełnie nad emocjami i potrafię nagle i niespodziewanie wybuchnąć. Jasne, zdarza się, że żałuję jakiegoś swojego zachowania, ale czasem kiedy np. wywalam jej zawartość plecaka, to nie robię tego z emocji, tylko myślę, że... tak trzeba. Żeby pokazać, że nie tylko ona umie, że w gruncie rzeczy tak potrafi każdy, i niech też zobaczy, jak to jest. I, co dziwne, mam wrażenie, że takie metody działają. Dziecko natychmiast się rzuca do sprzątania i przez jakiś czas tendencja do rzucania jakby mniejsza. Klatkę ze zwierzakami dwa razy, w sytuacji zagrożenia, zabrałam z jej pokoju. Po 1-2 dniach sama przyszła i zapytała, czy już może ją wziąć do siebie, bo się za nimi stęskniła. Komórkę po kilku ostrzeżeniach zabrałam, ma teraz model, na którym ja nie potrafiłam smsa napisać, daje radę. Tylko że czasami do takich metod jestem przekonana (zwłaszcza kiedy chodzi o recydywę, a wcześniej konkretnie zapowiedziałam, jakie będą konsekwencje), a czasami po prostu mam wątpliwości, bo kojarzy mi się to z jakąś chorą próbą sił. Teraz na przykład mamy sielankę, patrzę na moje miłe dziecko i zastanawiam się, czy nie można inaczej...
Czasami udaje się złapać istotę problemu. Raz np. A. miała w szkole robić jakiś deser na technice. Godzinę chyba nadawała, jakie głupie są desery, po co to się w ogóle robi, zwłaszcza w szkole, ona nienawidzi i żadnych produktów nie zaniesie, bo po co itp. itd. Najpierw próbowałam tłumaczyć, że przecież nieraz całkiem ciekawe desery robiła w domu i może to być fajne, a już na pewno nie będzie ani trudne, ani niemiłe. Nie pomogło, więc przestałam się odzywać. W końcu zapytałam, czy wie, jak długo już mówi na ten temat. I że skoro tyle czasu na to poświęca, to sprawa chyba jest dla niej ważna i nie ma zamiaru tak po prostu nie wziąć niczego do szkoły. I zapytałam, jakiej właściwie mojej reakcji się spodziewa. Odpowiedź: "No żebyś mi pomogła". Przygotowałyśmy wszystko w parę minut, wydało mi się, że coś się udało nam obu wtedy zrozumieć. Ale same widzicie, jakie to jest pokręcone.
Dzięki, Sans, bardzo mi pomagasz takim po prostu trzeźwym, innym spojrzeniem. Jeśli chodzi o rozmawianie o uczuciach, nie jest tak, że ja chcę siąść z Młodą i zacząć psychoanalizę. Wiem, że na pytanie "dlaczego" mi nie odpowie; że zdaniami złożonymi też się nie porozumiemy. Próbuję pytać, czy np. jest zła na X. Albo czy uważa, że zadanie jest za trudne, czy tylko nie chce jej się go robić. I na tego rodzaju pytania często nie uzyskuję odpowiedzi, która byłaby spójna z jej zachowaniem.
Jej złość... często pewnie jest uzasadniona. Ona z jednej strony jest osobą dość samodzielną, nie pomagają jej np. pytania naprowadzające, irytują dokładne instrukcje. Z drugiej -- przy jej deficytach z wieloma sprawami nie jest w stanie sobie sama poradzić. Jasne, że czasem bywa tak, że to mnie się _wydaje_, że sobie nie poradzi, a dopiero kiedy sytuacja nas zmusi, okazuje się, że jest całkiem nieźle. Ale generalnie: każda sprawa, która początkowo wydaje się trudna, wymaga podzielenia na mniejsze zadania, ustalenia, co po czym robić -- wymaga właśnie pokierowania, czasem pomocy. Znowu: nie mówię tu o umiejętnościach organizacyjnych z wysokiej półki, chodzi np. o zadanie tekstowe z matematyki, w którym najpierw trzeba dokładnie się przyjrzeć danym, a nie wykonać dowolne działanie na dwóch przypadkowych liczbach. Pewnie nieraz jest zła sama na siebie, że sobie z czymś nie radzi. Zdarza się, że na temat jej zaburzeń ktoś w jej obecności coś powie, może to być przykre. Wymagania ludzi wobec niej nie są spójne, czasem jest taryfa ulgowa totalna, a czasem poprzeczka za wysoko. Z rówieśnikami nie ma udanych kontaktów, raczej woli osoby albo co najmniej o kilka lat starsze, albo (do niedawna) znacznie młodsze dzieci. Generalnie A. lepiej też funkcjonuje w środowiskach, w których nie ma etykietek. Lubi poznawać ludzi, ale często to później odreagowuje. Nie wiem, czy bardziej chodzi o to, że bardzo się stara zrobić dobre wrażenie i jest tym później zmęczona, czy może ci ludzie ją w jakiś sposób rozczarowują. Niekiedy wydaje mi się, że ona do każdej zmiany w życiu, każdej nowy osoby podchodzi tak, jakby miało to być wydarzenie, które zmieni bieg życia -- na lepszy oczywiście. W nowej szkole na pewno będzie lepiej, nowa znajoma to raczej na pewno będzie przyjaciółka, nowe zainteresowanie będzie na pewno czymś niesamowitym i będzie w tym świetna. A potem się okazuje, że jednak życie się aż tak nie zmieniło.
Tak że, jak sądzę, jest ileś takich bieżących powodów do frustracji, złości. A odporność na porażki ona ma chyba dość niską. I ja rozumiem, że czasami trzeba się jakoś rozładować. Ale zostaje kwestia stopnia i sposobu.
A szkoła -- integracyjna, szósta klasa. Jest różnie.
Znam kilka mam dzieci z podobnym problemem albo ADHD. Od kilku miesięcy A. chodzi na terapię grupową, w tym czasie jest grupa wsparcia. I wiecie co? Każde z tych dzieci jest inne, każda mama też. Te rozmowy sporo dają, ale po pierwsze godzina na tydzień to za mało, po drugie dość często nie da się czyichś doświadczeń wprost przełożyć na swoją sytuację, po trzecie -- czasem można się mocno sfrustrować, kiedy rozmawia się z kimś, kto (chcąc dobrze wypaść na tle?) przypisuje swoim metodom wychowawczym brak u swojego dziecka niedobrych zachowań, których być może nigdy by nie było, bo po prostu dziecko nie ma takich skłonności. I co jeszcze: bycie rodzicem dziecka z takim czy innym problemem nie jest dowodem wyższych umiejętności wychowawczych. Tak samo te osoby są nieraz pogubione, często samotne. Czasami wsparcie polega na wysłuchaniu bardziej niż na doradzeniu. A niekiedy "prosty człowiek", który wychowuje/wychował swoje dzieci albo po prostu dzieci lubi, znajdzie klucz. Dlatego potrzebny mi inny punkt widzenia.
Caterpillar -- to mądre słowa, że najlepszym sposobem jest poznanie rutyny. Albo, jak mówił król z "Małego Księcia", wydawanie rozkazów wtedy, kiedy okoliczności są sprzyjające
Tak, zdarza się, że czasem pomaga danie godziny luzu, żeby potem poszło jak z płatka.
Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam... Miłego wieczoru