przez alutka_87 » 15 paź 2012, o 21:26
Iliada, tak, masz racje, nie chciałabym umrzeć. Chciałabym lepiej żyć, a skoro nie potrafię, to po co... Raz próbowałam, to była histeria połączona z ogromnym bólem, reakcja na zdradę ukochanego człowieka, nie udało się, po tym jak wylądowałam w szpitalu jednak się okazało, że jakimś ludziom zależy na mnie. To przeżycie powstrzymuje mnie przed następnym razem. Choć z drugiej strony, co jakiś czas przewijają się myśli o śmierci, dziwnie to brzmi ale nie płakałabym za utraconym życiem. Od zawsze mam poczucie, że żyję bo muszę, i choć czerpie radość z tego życia gdy mam okazję, staram się bynajmniej, i tak się męczę.
Księżycowa, około roku temu ukończyłam psychoterapię, która mi wiele pomogła. W połowie terapii zaczęłam brać leki, wiec nie wiem czy to ich skutek, ale po jej zakończeniu naprawdę cieszyłam się życiem. Na temat samej nerwicy radzenia sobie z nią mało jednak wyniosłam, głównie to było ogarnięcie przeszłości, dotarło do mnie też parę moich wad z którymi świadomie już dziś walczę.
Leki stosowałam parokrotnie, ponad pół roku, w sumie psychiatra niekoniecznie widział konieczność ale nalegałam. Na lekach czuje się innym człowiekiem. Opadają ze mnie pewne blokady, czuje się swobodniej, czysto myślę. Bardziej rozgadana, roześmiana, pewniejsza siebie. Potem przychodzi moment, że czuje że nie są mi już dłużej potrzebne, jestem silniejsza itp, a po paru miesiącach dopada znów dół, znów natrętne myśli i niska samoocena.
Co do psychoterapii jeszcze - i tyle wiem, że ona sama mi pomogła a nie leki, bo miałam z kim przegadać na bieżąco jakiś problem. Nawet jeśli to była zwykła błahostka która w mojej głowie urastała do super problemu. Naprostowało się moje myślenie, inaczej postrzegałam pewnie rzeczy. Po psychoterapii pozostałam znów sama z sobą. Nie mając z kim rozmawiać, znów pogrążam się w natrętnych myślach. Mam chłopaka, któremu wiele mogę powiedzieć, ale nie mogę zrobić z niego terapeuty przecież. Mam koleżanki od głupot czy lekkich tematów, ale nie chcę im zawracać głowy swoimi bezsensownymi rozkminami. I tak oto kroczeć po kroczku na nowo pogrążam się w dołku i im głębiej tym trudniej.
Moja nerwica to przede wszystkim fobia społeczna, zrezygnowałam ze wszystkiego co niesie za sobą wystąpienia publiczne (studia 2 razy porzucone) mam problemy z nawiązywaniem bliższych kontaktów, najgorsze za to z czym nie mogę sobie poradzić to natrętne myśli, najczęściej właśnie na temat drobnostek, trudno mi nawet wymienić jakie (generalnie na zasadzie, że ktoś źle o mnie przez coś pomyślał, albo coś zawaliłam, albo że palnęłam głupotę) To straszne uczucie jakby coś rozrywało od środka, jak taka natrętna mucha która nie chce się odczepić. Nie umiem ich uspokoić i skupić się na czymś innym też gdy one tak drąża... Od ich nadmiaru właśnie te myśli samobójcze itp...