O moich relacjach z rodzicami już pisałam. Z domu wyniosłam wszystko, co najlepszego może wynieść człowiek. Dzieciństwo miałam bardzo szczęśliwe, w kwestii relacji rodzinnych. Mało kto takim się może pochwalić. Problemy zaczęły się dopiero, kiedy wyszłam do ludzi.
Ponieważ moja mama mogła sobie pozwolić dwa urlopy wychowawcze, do przedszkola poszłam dopiero rok przed podstawówką. Zaliczyłam więc jedynie zerówkę. Moi rodzice twierdzą, że zawsze byłam towarzyska. Jako dziecko zaczepiałam staruszki na ulicach, żeby z nimi porozmawiać, inne dzieci itp. Ponieważ od początku byłam uczona różnej wiedzy o świecie, jako sześciolatka wiedziałam więcej niż rówieśnicy (po sześciolatkowemu oczywiście znałam już wartość malarstwa, podstawowe zagadnienia przyrodnicze, wiedziałam o istnieniu filozofii, mitologii, kultury, takie tam). Może za dużo o tym mówiłam w przedszkolu, nie wiem... dla mnie to było zupełnie naturalne. Inne dzieci się chwaliły, że mają kolorowy telewizor, a ja że wiem jak coś tam wygląda pod mikroskopem.
W każdym razie, ja się bardzo cieszyłam, że pójdę wreszcie do innych dzieci. Dzieci się ucieszyły mniej. Jak każda dziewczynka w zabawie, chciałam być księżniczką, ale mogłam odgrywać rolę jedynie świniopasa... każdy pomysł, każda inicjatywa spotykała się z negacją... a inicjatywę miałam, bo miałam bardzo bogatą wyobraźnię. Wszystko było na nie, chociaż pomysły innych dzieci były ok. Najżyczliwszą mi osobą chyba była wychowawczyni i niedorozwinięty kolega, z którym przyjaźń trwała jeszcze w pierwszych latach podstawówki.
W podstawówie było z resztą podobnie. Gdy zaczęło się zwracać uwagę na wygląd, zostałam mianowana najbrzydszą dziewczyną w klasie. Potem, w wieku gimnazjalnym czepiali się tego, jak się ubieram. Doszła też agresja koleżanek ze starszych klas. Mama była w szkole co chwila, nikt nie wyciągał z tego konsekwencji. Co zabawne, mnie za głupoty spotykały takie kary, że hej. Nabroić potrafiłam, nie powiem. Z tym, że moje nabrojenie to było popisanie drzwi od kibla flamastrem, a nie agresja. Wtedy już zaczęłam zauważać te podwójne zasady. Bardzo surowe dla mnie. Bezradność i pobłażanie innym.
W liceum się trochę zmieniło. Miałam znajomych, nie byłam szykanowana, ale i tak zawsze byłam takim trochę freakiem.
Podtekst seksualny wyszedł dopiero w okresie studiów. Związałam się z grupą ludzi zajmujących się tym samym hobby, co z początku dało mi poczucie akceptacji. Nie na długo. Może dwa lata miałam spokój. Znów zaczęło się przedszkole. Znalazł się taki jeden, co miał autorytet i zaczął nagonkę. Do tej pory nie wiem czemu akurat na mnie się uwziął. Wszystkie moje pomysły i propozycje dotyczące spraw hobbystyczno organizacyjnych były traktowane jako próby przejęcia władzy. Jakiej kurna władzy??? WTF??? Potem zaczęto najeżdżać na mój swobodny sposób bycia, na to z kim się wiązałam i po co. Maszyna została wprawiona w ruch. Teraz mam piętno wypalone na czole i czuję się jak trędowata. Zanim mnie ktoś pozna, już ma wyrobione o mnie zdanie, wszystko co robię i mówię staje się powodem do jeszcze gorszych plotek.
Udaję, że po mnie to spływa. Nie podejmuję tematu gdy ktoś mi donosi o kolejnych krzywdzących ocenach (bardzo uderzających wręcz w godność osobistą człowieka). Udaję, że spływa to po mnie jak po kaczce. Ale nie spływa. Boli. Nie da się tego ignorować na tak długą metę.
Czasem sobie myślę, że tacy ludzie jak ja nie powinni się w ogóle rodzić...