Miałam podobną sytuację... Po 10 latach bycia razem, 4 latach małżeństwa i 8 miesiącach starania się o dziecko (również bardziej z mojej inicjatywy z racji upływającego czasu) mąż rzucił on niechcenia słowo "rozwód". Żadnych wielkich kłótni w tym czasie, tak po prostu niby się wypalił, niby miał depresję. Nie mogłam zrozumieć. Po kilku miesiącach trochę bardziej stało się jasne o co chodzi. Zaprzyjaźnił się dość blisko z koleżanką z pracy, o której istnieniu nie miałam nawet pojęcia. Myślę, że do zdrady nie doszło - tak to oceniam teraz na trzeźwo, ale z jego strony było to jednak silne zauroczenie.
Odsunął się ode mnie bardzo, nie chciał spędzać czasu razem, nie rozmawialiśmy prawie w ogóle. Zmienił się - ja jadałam obiady, on lunche z koleżanką, ja rezerwowałam, on bookował... Mimo to jak głupia walczyłam o niego uparcie jednocześnie walcząc również z nadchodzącą depresją. Wiele razy nie miałam siły wstać z łóżka, podczas kiedy on dobrze bawił się na kolacjach służbowych.
Walczyłam o niego głównie siedząc cicho za każdym razem, kiedy coś mi się nie podobało w jego zachowaniu. On był przeszczęśliwy, bo rozwodzić się nie musiał, święty spokój miał i pięknego, dobrze wychowanego psa, którego kupiłam w nadziei, że zbliży go to do decyzji o dziecku. I nagle po 1,5 roku kiedy już dał mi do zrozumienia, że nie będzie się bronił przed dzieckiem, mi się nagle odechciało. Tyle czasu siedzenia cicho, dostałam to, o co walczyłam - szczęśliwego męża, który po 12 latach wreszcie chce mieć dziecko. Próbowałam rozmawiać o tym, co mi się nie podoba, licząc, że coś się zmieniło, ale usłyszałam "zamknij się a będzie dobrze". Zaczęłam przyjmować jego słowa, jego zachowanie takie jakimi je słyszałam. Nie tłumaczyłam tego sobie w żaden sposób - że zmęczony, zestresowany, że na pewno żałuje tych słów tylko głupio mu przyznać się i przeprosić. Odsuwałam się od niego powoli, on to widział, nic nie zrobił.
Pojawił się ktoś inny, ktoś z kim nie widziałam szans na związek, ale kto wreszcie chciał ze mną rozmawiać i fajnie spędzał ze mną czas mimo, że nigdy mnie nie spotkał w realnym świecie. Ten ktoś przypomniał mi jak powinna wyglądać miłość i nie dałam już rady wytrzymać więcej w tym małżeństwie.
Mój mąż nawet nie przerwał prasowania koszuli, kiedy ze łzami w oczach mówiłam, że odchodzę. Nie spytał czemu, nie spytał czy coś da się zrobić... Powiedział - OK. Wyprowadziłam się zostawiając mieszkanie, meble, samochód i ukochanego psa. Nie miałam stałej pracy, nie miałam nic poza wolnością a poczułam się wreszcie szczęśliwa.
A potem... zapragnęłam chociaż raz w życiu spotkać tego KOGOŚ, kto mimo dużej odległości stał mi się bardzo bliski. I jedno spotkanie wystarczyło - spakował walizki, zostawił pracę, dom, przyjaciół, przeprowadził się 400 km do mnie. Minęły 2 lata, teraz buduje nam własnymi siłami domek - mały, skromny, ale nasz. Wszyscy go bardzo polubili - łącznie z rodziną mojego byłego męża, z którą mamy na bieżąco kontakt
Wszyscy mi mówią, że wyglądam zupełnie inaczej, że widać po mnie szczęście.
W czwartek dostałam pierścionek zaręczynowy i mimo jednego nieudanego małżeństwa jestem pewna, że tym razem będzie dobrze, bo jestem z takim sobie zwykłym facetem, ale dobrym i szczerym, który już na samym początku rzucił dla mnie wszystko. Podjęłam najtrudniejszą i najlepszą decyzję w moim życiu. Cieszę się, że zawalczyłam o moje małżeństwo, bo nie chciałam się poddawać, ale czasem jednak warto odpuścić. Czasem niestety gra nie jest warta świeczki, a trzymając się kurczowo tego co już mamy (bo choć złe, to jednak znane, oswojone), może nas ominąć prawdziwe szczęście.
Walczyć tak! ale nie za każdą cenę! Życzę dużo siły i dobrych decyzji.