Witam wszystkich.
Zdecydowałam się w końcu podzielić tu, na forum, moją historią. Nie jest ona co prawda zbyt długa, za to bardzo skomplikowana i jeszcze bardziej dołująca...
Mam 18 lat, jestem po maturach. Mojego (byłego już) chłopaka poznałam w poprzednie wakacje, wydawał mi się wtedy wspaniały, choć parę tygodni zajęło mu zdobycie mojego uczucia tak na dobre. Ale ja już tak mam, że jeśli się zakocham, to całym sercem... Przez parę miesięcy się spotykaliśmy zanim zostaliśmy parą. Widziałam, że P. na mnie zależy, a z drugiej strony już wtedy pewne jego zachowania, albo raczej braki w zachowaniu, wydawały mi się podejrzane. Spotykaliśmy się co parę dni, bo częściej ON nie miał czasu. Musiał pomagać rodzinie (ciągle mieszka z rodzicami), studiować, pracować, spotykać się z kolegami... Rozumiałam to, bo sama też lubię się w wiele rzeczy angażować. Czekałam cierpliwie, aż stanę mu się na tyle bliska, żeby był w stanie z czegoś dla mnie zrezygnować. Kiedy poprosił mnie o chodzenie, myślałam, że coś się zmieni, bo nie będzie musiał już się ukrywać ze swoim uczuciem przed innymi, nieliczącymi się z nim, ludźmi. Tak się jednak nie stało. Dalej się spotykaliśmy co parę dni, a kiedy chcieliśmy się spotkać częściej, to zawsze jemu coś wypadało. No dobra, pomyślałam, że jakoś to przeżyję, w końcu kiedyś będzie musiał mieć trochę mniej zajęć.
Przykre też było dla mnie np. to, że nie przynosił mi kwiatów (a wydaje mi się, że ten zwyczaj raczej jeszcze nie zanikł...). Przyniósł mi tylko raz różę - wtedy, kiedy mnie prosił o chodzenie. Poza tym, nie przyszedł nigdy po mnie pod szkołę po lekcjach, za to często umawialiśmy się pod jego uczelnią. Powinno raczej być odwrotnie.
Przyszedł czas matur. Chyba każdy, nawet największy kujon, się przed nimi stresuje. Potrzebowałam wtedy jego wsparcia, chciałam się jak najczęściej spotykać, najlepiej codziennie. Tylko że wtedy P. nagle zaczął urywać kontakt, jak się później tłumaczył, z powodu jakichś problemów. Jakich - nie chciał powiedzieć. Moje życie też nie jest usłane różami, a jednak nie urywałam konaktu z tego powodu, a wręcz przeciwnie - szukałam go. Powiedziałam P., że teraz, kiedy oboje mamy najwięcej stresu, powinniśmy się wspierać, a nie od siebie uciekać. Niestety, to nie pomogło. Dzwonił po każdej z matur, ale spotkać się nie chciał, mimo że sama mu proponowałam! Podczas matur nie załamałam się - dzięki wsparciu przyjaciół. Niestety, teraz wszystko we mnie wybuchło ze zdwojoną siłą...
Po zakończeniu tego jakże wspaniałego okresu w życiu każdego młodego człowieka spotkałam się z P. i powiedziałam mu, że skoro nie potrafił mnie wspierać w trudnych chwilach, to właściwie nie widzę sensu ciągnąć tego dalej. On mi się tylko roześmiał w twarz i stwierdził, że chyba nie mówię tego poważnie. Zabolało mnie to. Wcześniej wiele razy mu mówiłam, że potrzebna jest mi bliskość, zwłaszcza teraz, że robi mi przykrość, nie znajdując dla mnie czasu. Jego to nie ruszało, on się czuł w porządku, i to tak bardzo w porządku, jak normalny człowiek chyba nigdy się nie czuje. Po co mam być z człowiekiem, z którym rozmawia się jak ze ścianą?
Mimo wszystko, jest mi przykro, że to się tak skończyło... To była moja pierwsza miłość, a pierwszy raz kocha się chyba najbardziej... Wstyd mi przed znajomymi, że dałam się wpędzić w taką relację i do tego jeszcze zaangażować się w nią emocjonalnie...
Piszcie, będę wdzięczna za każdą pomoc...