W gimnazjum chodziłam na terapię indywidualną, wyszło po tym gdy nałykałam się ketonalu i pocięłam sobie ręce, dusiłam szklankę w rękach. Sama nie wiem, czemu to wtedy zobaczyłam. Co prawda myśli samobójcze miałam od 13 roku życia, ale nigdy nie zamierzałam wcielać ich w życie. Po prostu ogarniało mnie poczucie bezsensu wszystkiego. Zawsze miałam skłonność do popadania w skrajności, chyba chciałam wtedy zobaczyć jak zareaguje mój organizm, a może to była desperacka próba zwrócenia na siebie uwagi, nieme wołanie o pomoc? Sama nie wiem.
Chodziłam na terapię indywidualną do psychologa, to było może pięć spotkań. Nie mówiłam nic o sytuacji w domu, a pani psycholog raczej koncentrowała się na tym, bym znalazła sposób na radzenie sobie w chwilach słabości, szukania czynności, które mogłabym wtedy wykonywać. Pamiętam, że mówiłam jej o tym, że bardzo uspokaja mnie słuchanie muzyki, mimo że nigdy nie miałam nawet ulubionego zespołu, chciałam po prostu, żeby to się skończyło...
Zaczęłam ostatnio myśleć o tym, żeby spróbować jeszcze raz. Mam wrażenie, że od dłuższego czasu staram się zagłuszać swoje problemy, ciągle gdzieś biegam, wyjeżdżam, nakładam na siebie coraz więcej obowiązków w konsekwencji czego nie mam czasu na myślenie. Z jednej strony dzięki temu jakoś żyję, ale z drugiej gdy czasem przychodzi moment załamania, gdy nadmiar obowiązków mnie przytłacza ogarnia mnie straszne poczucie bezsilności, mam ochotę wszystko rzucić, położyć się do łóżka i z niego nie wstawać. Chociaż i tak wiem, że następnego dnia znowu wstanę, znowu podejmę tą próbę, znowu po nocy będę płakać, użalać się nad sobą i nic się nie zmieni. I w kółko tak samo...
Ostatnio rozmawiałam z kuzynką, co prawda nie o moim stanie psychicznym a o studiach - zaproponowała mi wyjazd do innego miasta na uczelnię, nie wiem, może zauważyła coś dziwnego w moim zachowaniu. Wtedy dopiero zauważyłam, jaka jestem uziemniona. Mieszkam z dziadkami, którzy mają powyżej 80 lat, siłą rzeczy muszę się nimi opiekować, nie są w stanie sami zajmować się mieszkaniem, sprzątać, prać, gotować. Do tego mieszka z nami mój ojciec, co prawda od pół roku nie pije ale bierze dziennie kilka opakowań thiocodinu, jeśli tego nie weźmie jest w stanie tak traktować moich dziadków, że babcia całe dnie płacze... Na dodatek kupując te leki rujnuje nas finansowo, obawiam się, że w którymś momencie może nie starczyć nam pieniędzy. Nie możemy nawet się wyprowadzić i spróbować żyć inaczej, ponieważ on płaci za mieszkanie, a ja z moją rentą po mamie i dziadkowie z nikłymi emeryturami nie jesteśmy w stanie sami się utrzymać. Do pracy iść nie dam rady, codziennie wstaje o 5 rano by się uczyć, wracam z uczelni wieczorem i znowu się uczę, nie wyobrażam sobie nałożyć jeszcze na siebie pracę. Dodatkowo czasem ogarniają mnie myśli, że te studia to tak naprawdę pozory utrzymywania jakiejś ciągłości, jakiegoś celu w życiu, ponieważ i tak po ich skończeniu mam marne szanse na znalezienie pracy. Boję się o przyszłość...
Przepraszam, że tak długo, ale czuję się lepiej mogąc choć w ten sposób to z siebie wyrzucić. Czasami mam wrażenie, że zapala się we mnie iskierka, chęć do działania, spotkania z ludźmi, rozmowy, nawet na błahe tematy. I chyba jest ze mną już trochę lepiej, niż rok temu, po śmierci mamy. Mimo, że za dwa tygodnie mam trzy egzaminy na które muszę jeszcze przeczytać około 30 książek, nie przeraża mnie to. Wiem, że nawet jeśli mi się nie uda, nie będę miała sobie nic do zarzucenia, ponieważ nie tchórzę, a próbuję i mimo często słabego stanu psychicznego codziennie siadam i robię chociaż coś. Staram się tego trzymać, a Wam bardzo dziękuję za troskę!