Muszę przyznać, że nawet jak nikt mi nie odpisuje tutaj, to i tak lubię co jakiś czas czytać cały wątek i jakoś tak dużo więcej mogę zrozumieć. Patrzę wtedy na siebie jak na osobę, która napisała coś na forum i dzięki temu mogę spojrzeć na siebie z boku
Hmmm.. moze powinnam prowadzić pamiętnik, a niekoniecznie pisać w sieci, ale tutaj jakoś tak lepiej. No i jest szansa, że ktoś się wypowie.
Jakoś się to wszystko toczy, bez zmian. Chyba naprawdę nie mogę sobie znaleźć miejsca
Teraz też wyszło mi na wierzch coś czego wcześniej nie zauważałam aż tak mocno - straszliwie okłamuję ludzi!! Szczególnie tych, wobec których czuję lęk co sobie o mnie pomyślą, albo jak chcę zwrócić na siebie uwagę bliskich. Oczywiście cel jest pewnie niewarty tego wszystkiego... Ale moja kreatywność mnie przeraża
Wykładowcom, żeby pozwolili mi zaliczać przedmiot na który nie chodziłam powiedziałam, że mi ojciec umarł, co oczywiście jest nieprawdą. Jest mi wstyd za takie zachowanie, ale właściwie kiedy to mówię to nie liczy się dla mnie to co mówię, tylko to żeby osiągnąć cel. A że wstyd mi za samą siebie, za to że olewałam uczelnię to do błędu tymbardziej nie umiem się przyznać. Czuję się "zepsuta". Jak spojrzałam wstecz to zorientowałam się, że ja zawsze miałam tendencję do mitomanii. Ale nie zawsze i nie wobec wszystkich. Szczególnie "lubiłam" kłamać w sytuacji, kiedy musiałabym ponieść konsekwencje swojego negatywnego zachowania (i bałam się tych konsekwencji - tak jest do dziś) albo kiedy chciałam pozyskać czyjąś miłość/uwagę. Wtedy opisywałam swój "kiepski żywot", czyli wymyślałam problemy (szczególnie zdrowotne, czasem rodzinne), żeby tylko ktoś się mną zajął. W dzieciństwie przejawiało się to tym, że jak dostałam szlaban od mamy to potem przepraszałam ją za wszystko co zrobiłam nie czując zupełnie, że żałuję. Po prostu wiedziałam, że dzięki temu osiągnę cel. I osiągałam. Oczywiście nie zawsze moje kłamstwa skutkują. Czuję się wtedy jak idiotka, ale wcale mnie to nie zniechęca potem. To jak jakiś straszny nawyk - orientuję się, że to kłamstwo, kiedy jest już po wszystkim. Najgorsze są chwile, kiedy pragnę czyjejś miłości, ciepła, uwagi, to tak straszliwie mnie korci, żeby coś powiedzieć... że mnie coś boli, że jestem chora, itd. Wręcz mnie rozsadza od środka. Taki impuls. Czyli kolejny impuls, któremu muszę przestać ulegać
Boję się, bo wiem że to jest złe zachowanie, unikanie odpowiedzialności, zachowanie dziecka, a nie osoby dorosłej, którą już powinnam się stawać. Wiem, że mogę przez to stracić ludzi wokół, chociaż przecież... nie mam ich wokół siebie. Tak naprawdę nigdy nie dbałam o znajomości. Dbałam tylko o swoje związki, w które angażowałam się całą sobą. Ale o przyjaźnie, znajomości już nie. Było mi w sumie obojętne czy się z kimś spotkam czy nie. Teraz czuję pustkę i chciałabym umieć zaangażować się w jakąś przyjaźń - umieć dawać, być emocjonalnie związana z koleżankami czy przyjaciółkami, które mam nadzieję kiedyś będę miała. Wiem, że kłamstwa mi w tym nie pomogą. Chcę o tym powiedzieć na terapii, ale wstydzę się tego strasznie. Prawie tak jak tego, że tak łatwo pakowałam się facetom do łóżek. I tego, że nie chodzę na zajęcia na uczelni.
Kurcze.... gdy patrzę wstecz... byłam kiedyś pogodą, aktywną dziewczyną, dobrą uczennicą, piątkową studentką. Miałam dużo koleżanek, moje zycie towarzyskie było dosyć bogate. Miałam bogate życie duchowe, czułam się dobrze fizycznie. Teraz... wbrew pozorom, gdzie miało dziać się teraz lepiej (zerwane wszystkie toksyczne relacje), dzieje się gorzej, bo mam wrażenie że wychodzi na wierzch mój prawdziwy charakter... czyli zakłamana, gnuśna, leniwa, przewrażliwiona na swoim punkcie, znerwicowana, samotna osoba, której właściwie na niczym nie zależy. Tak, pozbyłam się wszystkiego, co stanowiło treść mojego życia - toksyczne związki, działalność w wolontariacie. Pisaliście, że to normalne, że jest pusto. Ale minęły 2 miesiące, a ja mam wrażenie, że to nie idzie w dobrym kierunku, czuję się coraz gorzej i coraz gorzej funkcjonuję. Czy to samo minie?