Zmagania w czasie terapii...

Dorosłe Dzieci Alkoholików.

Re: Zmagania w czasie terapii...

Postprzez Maui » 13 gru 2011, o 13:56

Długo mnie tu nie było :)

Dziękuję, buka, za te wszystkie adresy - rozejrzę się za odpowiednią dla mnie grupą, kiedy tylko uporządkuję sobie inne rzeczy.

Mam też pewien dylemat - zapisałam się znów na terapię indywidualną. Tym razem trafiłam do ośrodka, w którym personel jest bardzo młody. Wiem, że o wartości "pomagacza" nie muszą swiadczyć jego kwalifikacje, jednak mam opory przed moją psycholog... No właśnie, kiedy na stronie przeczytałam, że ona jest psychologiem ("psycholog, rejestratorka") i że nikt tam nie jest certyfikowanym terapeutą to trochę mnie to zniechęciło. Byłam na dwóch wizytach. Wiem ,że po dwóch nic nie można wywnioskować, ale zauważyłam przepaść między spotkaniami z moją poprzednią terapeutką (certyfikowaną, z doświadczeniem), a tą (ledwo starszą ode mnie, dopiero uczącą się w szkole psychoterapii). Rozumiem, że można dać szansę, że może będzie lepiej, ale ....czy warto? Nie wiem czy chcę, żeby ona uczyła się akurat na mnie... Z drugiej strony w Warszawie są straszne kolejki na terapie z NFZ (chyba, że Wy znacie jakieś placówki, gdzie nie ma kolejek i jest ok?). Mam teraz dylemat. Może Wy macie doświadczenia z tym związane?
Maui
 
Posty: 200
Dołączył(a): 27 lip 2007, o 17:12

Re: Zmagania w czasie terapii...

Postprzez pszyklejony » 13 gru 2011, o 16:16

Trochę jest jak piszesz, pomimo, że terapeuta trzyma się narzędzi i warsztatu - to jego "broń", doświadczony szybciej "wyczuje" co Cię boli, nie mówiąc o ogólnej empatii, co ma wpływ na relacje. Takie jest moje zdanie.
pszyklejony
 
Posty: 868
Dołączył(a): 7 paź 2008, o 21:56
Lokalizacja: warszawa

Re: Zmagania w czasie terapii...

Postprzez Sansevieria » 13 gru 2011, o 17:30

Trochę tak jest, Pszyklejony, ale trochę też nie jest. Bo brzydką siostrą doświadczenia zawodowego bywa rutyna. Co do ogólnej empatii to bym jej akurat z doświadczeniem tak bardzo nie wiązała. Wypalenie zawodowe terapeutów nie omija. Innymi słowy na dwoje babka wróżyła.
Maui, jak sądzę pani z którą sie spotykasz pracuje w superwizji, no nie jest tak sama rzucona na głęboką wodę. Może daj sobie i tej pani czas jakis określony i spróbuj nie kombinować teoretycznie, a raczej sprawdź czy czujesz zaufanie czy też nie. Młody wiek i brak wieloletniego doswiadczenia w zawodzie mogą byc przeszkodą w nawiązaniu dobrej relacji terapeutycznej, ale mogą też być atutem. Sama chyba musisz to rozeznać :)
Sansevieria
 
Posty: 4044
Dołączył(a): 10 lis 2009, o 21:57

Re: Zmagania w czasie terapii...

Postprzez Maui » 1 kwi 2012, o 16:04

Wracam do tego wątku - ciężko mi pisać i w dziale "problemy seksualne" i tutaj, gdzie tak naprawdę jest kwestia mojego wychodzenia ze swoich problemów.

Dziękuję za wypowiedzi w tamtym wątku, może coś mi się jeszcze tam przypomni, to wrócę.

Pisałam tam w ostatnim moim wywodzie, że zastanawiam się czy pchać się między ludzi, czy wręcz przeciwnie. Dziękuję za odpowiedzi.

Wczoraj umówiłam się z kolegą (byłam z nim kiedyś, ale krótko), chciałam odnowić znajomość, bo lubiłam z nim zawsze rozmawiać. I okazało się właśnie.... że właściwie to nie mam ochoty już więcej się z nim widzieć, w sumie to mi na nim nie zależy. Spędziliśmy 4h razem, trochę się kłóciliśmy. Męczący człowiek. I już nie chcę więcej się z nim widzieć. Ale przynajmniej wyszłam z domu :)

Dzisiaj mam gorszy dzień. Śnił mi się znowu mój były-psychopata i dzisiaj jakby wiele myśli wróciło. To nie jest oczywiscie takie silne jak kiedyś - nie mam potrzeby skontaktowania się z nim, ale odczułam chwilową tęsknotę. Nawet łzy mi pociekły. Ale pociekły przez 10 min i mi przeszło - znów wróciłam "do pionu".

Wzięłam się za swoją dietę. Nie jestem gruba, ale zaniedbana. Zaczęłam notować co jem, żeby dostarczyć sobie jak najwięcej wartości odżywczych. Chciałabym być zdrowa, bo mam dużą niedowagę i jestem zmizerniała. Wlewam w siebie dużo wody mineralnej (wcześniej w ogóle jej nie piłam). Nadal dużo śpię w dzień. Na spacery samej nie chce mi się wychodzić, a nie mam z kim.. Muszę się zmusić i chodzić na basen. Załatwiam lekarzy - zrobiłam wreszcie badania krwi, idę wreszcie za tydzień do ortopedy (od 3 lat mam problem z kolanem). Jakoś to idzie powoli. Trochę mi się tęskni za wolontariatem, z którego odeszłam. Boję się, ze ci ludzie mnie zapomną. Czasem mam wrażenie, ze to jakaś moja porażka, że odeszłam właściwie nie kończąc zaczętych spraw, tylko ucinając wszystko jednym ruchem. Ale koniec końców nie żałuję. Znalazłam sobie inne stowarzyszenie - na warsztatach terapii zajęciowej z autystami. Nie jest to może to samo co było tam, ale przynajmniej nie wymaga to ode mnie całej swojej uwagi. Jadę tam na 3 h raz w tygodniu, wychodzę stamtąd i nie przeżywam tego. Nie umiem się emocjonalnie w to zaangażować, ale przynajmniej coś robię. Tak jak pisałam w innym wątku - czytam znowu książki. Uczę się też języka rosyjskiego, doszkalam angielski (choć moja samodyscyplina pozostawia wiele do życzenia...), uczę się rysować. Bardziej szukam zapełnienia czasu, nie umiem sobie poradzić z tą pustką. Ale może to głupio zabrzmi, ale od 4 miesięcy nie mam w ogóle kontaktu z tym psychopatą i jestem z tego tak bardzo dumna. Wreszcie mi się udało. Po tylu próbach. Nie wiem czemu akurat teraz. Ale wyszło. I gdy o tym pomyślę to czuję, że może nie jest najgorzej ze mną. Pewnie to wszystko mnie zmieni, boję się tych zmian. Ale czekam.

Jestem w kolejce oczekujących na terapię. Jedną w poradni dla ofiar przemocy - niestety trzeba czekać rok, więc czekam, bo dobra jest tam terapeutka - odbyłam z nią wprawdzie jedną rozmowę, ale czułam że bardzo mi pomogła. W tym czasie idę na terapię krótkoterminową - poznawczo-behawioralną. Moi znajomi polecili mi terapeutę, podobno też pomaga. Więc zanim dostanę się na tamtą, to pójdę tutaj.. za ok. 2 tygodnie mam zacząć. Niestety co do terapii DDA to w Warszawie jest ciężko... Byłam w kilku ośrodkach to też albo termin oczekiwania strasznie długi (ponad rok), albo nie umiałam się odnaleźć w rozmowie z terapeutą, albo czułam się niezbyt dobrze potraktowana (2 razy pocałowałam klamkę, bo zapomnieli przekazać pacjentom, że tego dnia mają spotkanie z superwizorem). No i trafiłam w końcu na poradnię dla ofiar przemocy i tam czekam :)

Pisałam już o tym wcześniej, że z rodzicami mi się kontakt poprawił. Jesteśmy bardziej otwarci wobec siebie, nie mam już oporów, żeby mówić im że ich kocham, nie mam już problemów, że dzwonią do mnie co 2 dzień - czasem ja sama dzwonię. Nie mam większej potrzeby jeździć do domu bardzo często, ale jak już pojadę to lubię z nimi siedzieć, kiedy akurat są trzeźwi. A o dziwo, kiedy przyjeżdżam to są przez większą część dnia trzeźwi - nie tak jak wcześniej.

Gdyby nie problemy na uczelni (niechęć do chodzenia na zajęcia, wagary, robienie wszystkiego po najmniejszej linii oporu) i ten wzrastający marazm to mogłabym powiedzieć, że idę do przodu.
Maui
 
Posty: 200
Dołączył(a): 27 lip 2007, o 17:12

Re: Zmagania w czasie terapii...

Postprzez Maui » 5 kwi 2012, o 17:06

Hurra, 16 kwietnia zaczynam terapię - dzwonili do mnie, że się zwolniło miejsce. Super :) Kolejny lekarz też załatwiony -wreszcie udało mi się zaciągnąć się do ortopedy. Super, okazało się, że nie muszę mieć żadnej operacji kolana, tylko 6-tygodniową fizjoterapię miednicy i mogę znowu zacząć tańczyć, czyli to co bardzo lubię.

Niestety pogarsza się znacznie w mojej sferze funkcjonowania między ludźmi. Od 2 tygodni nie byłam na uczelni, nieobecności lecą. A ja siedzę w domu i głównie śpię. Czuję, że przesypiam życie, ale mam wrażenie, że nie mam siły na nic innego. Mam ciągle ciężką głowę. W domu trochę bardziej dbam o siebie, ale już widzę, że mam problemy z utrzymaniem regularności w nowych nawykach, np. w durnym codziennym smarowaniu się balsamem. Jak już jestem między ludźmi to unikam ich, nie chcę żeby ktoś do mnie podchodził ze znajomych na uczelni. Kurcze, czuję ten sam lęk co w liceum w klasie maturalnej - lęk w tłumie przed ludźmi, wrażenie jakby wszyscy się na mnie patrzyli, lęk przed tym że zawalę maturę i nie wyjadę na studia. Teraz mam świadomość, że to mój przedostatni rok na studiach. To nie są studia moich marzeń, więc trochę ciężko mi z nimi idzie, ale nie chcę ich rzucać, bo trochę już czasu i nerwów w to włożyłam. Za rok obrona i szukanie pracy. Boję się przyszłości, tego że nie znam języków obcych i nie znajdę przez to pracy. Tego, że przez całe studia właściwie nie pracowałam, tylko "bawiłam się" w wolontariaty. Oczywiście nie mam samodyscypliny, żeby teraz pilnie codziennie uczyć się języków - miałam plan z doszkalaniem się angielskiego, z nauką rosyjskiego. Ale zazwyczaj mi się nie chce, albo nie mogę się skupić - milion powodów. No i nie umiem się zająć sobą jak ktoś ze współlokatorów jest w domu. Choć niby przy nich funkcjonuję poniekąd lepiej (nie śpię za długo, zmuszam się żeby udawać, że jest ok, ścielę łóżko, itd.), ale nie umiem być sobą (np. nie słucham "swojej" muzyki, mam problemy z uczeniem się, przeglądaniem stron internetowych, gdy są w pokoju, itd.).

To męczące, dlatego cieszę się ,że zaczynam terapię. Na szczęście z niekontaktowaniem się z "psychopatą" wytrzymuję :)
Maui
 
Posty: 200
Dołączył(a): 27 lip 2007, o 17:12

Re: Zmagania w czasie terapii...

Postprzez Maui » 12 kwi 2012, o 13:44

Muszę przyznać, że nawet jak nikt mi nie odpisuje tutaj, to i tak lubię co jakiś czas czytać cały wątek i jakoś tak dużo więcej mogę zrozumieć. Patrzę wtedy na siebie jak na osobę, która napisała coś na forum i dzięki temu mogę spojrzeć na siebie z boku :) Hmmm.. moze powinnam prowadzić pamiętnik, a niekoniecznie pisać w sieci, ale tutaj jakoś tak lepiej. No i jest szansa, że ktoś się wypowie.

Jakoś się to wszystko toczy, bez zmian. Chyba naprawdę nie mogę sobie znaleźć miejsca :( Teraz też wyszło mi na wierzch coś czego wcześniej nie zauważałam aż tak mocno - straszliwie okłamuję ludzi!! Szczególnie tych, wobec których czuję lęk co sobie o mnie pomyślą, albo jak chcę zwrócić na siebie uwagę bliskich. Oczywiście cel jest pewnie niewarty tego wszystkiego... Ale moja kreatywność mnie przeraża :( Wykładowcom, żeby pozwolili mi zaliczać przedmiot na który nie chodziłam powiedziałam, że mi ojciec umarł, co oczywiście jest nieprawdą. Jest mi wstyd za takie zachowanie, ale właściwie kiedy to mówię to nie liczy się dla mnie to co mówię, tylko to żeby osiągnąć cel. A że wstyd mi za samą siebie, za to że olewałam uczelnię to do błędu tymbardziej nie umiem się przyznać. Czuję się "zepsuta". Jak spojrzałam wstecz to zorientowałam się, że ja zawsze miałam tendencję do mitomanii. Ale nie zawsze i nie wobec wszystkich. Szczególnie "lubiłam" kłamać w sytuacji, kiedy musiałabym ponieść konsekwencje swojego negatywnego zachowania (i bałam się tych konsekwencji - tak jest do dziś) albo kiedy chciałam pozyskać czyjąś miłość/uwagę. Wtedy opisywałam swój "kiepski żywot", czyli wymyślałam problemy (szczególnie zdrowotne, czasem rodzinne), żeby tylko ktoś się mną zajął. W dzieciństwie przejawiało się to tym, że jak dostałam szlaban od mamy to potem przepraszałam ją za wszystko co zrobiłam nie czując zupełnie, że żałuję. Po prostu wiedziałam, że dzięki temu osiągnę cel. I osiągałam. Oczywiście nie zawsze moje kłamstwa skutkują. Czuję się wtedy jak idiotka, ale wcale mnie to nie zniechęca potem. To jak jakiś straszny nawyk - orientuję się, że to kłamstwo, kiedy jest już po wszystkim. Najgorsze są chwile, kiedy pragnę czyjejś miłości, ciepła, uwagi, to tak straszliwie mnie korci, żeby coś powiedzieć... że mnie coś boli, że jestem chora, itd. Wręcz mnie rozsadza od środka. Taki impuls. Czyli kolejny impuls, któremu muszę przestać ulegać :(

Boję się, bo wiem że to jest złe zachowanie, unikanie odpowiedzialności, zachowanie dziecka, a nie osoby dorosłej, którą już powinnam się stawać. Wiem, że mogę przez to stracić ludzi wokół, chociaż przecież... nie mam ich wokół siebie. Tak naprawdę nigdy nie dbałam o znajomości. Dbałam tylko o swoje związki, w które angażowałam się całą sobą. Ale o przyjaźnie, znajomości już nie. Było mi w sumie obojętne czy się z kimś spotkam czy nie. Teraz czuję pustkę i chciałabym umieć zaangażować się w jakąś przyjaźń - umieć dawać, być emocjonalnie związana z koleżankami czy przyjaciółkami, które mam nadzieję kiedyś będę miała. Wiem, że kłamstwa mi w tym nie pomogą. Chcę o tym powiedzieć na terapii, ale wstydzę się tego strasznie. Prawie tak jak tego, że tak łatwo pakowałam się facetom do łóżek. I tego, że nie chodzę na zajęcia na uczelni.

Kurcze.... gdy patrzę wstecz... byłam kiedyś pogodą, aktywną dziewczyną, dobrą uczennicą, piątkową studentką. Miałam dużo koleżanek, moje zycie towarzyskie było dosyć bogate. Miałam bogate życie duchowe, czułam się dobrze fizycznie. Teraz... wbrew pozorom, gdzie miało dziać się teraz lepiej (zerwane wszystkie toksyczne relacje), dzieje się gorzej, bo mam wrażenie że wychodzi na wierzch mój prawdziwy charakter... czyli zakłamana, gnuśna, leniwa, przewrażliwiona na swoim punkcie, znerwicowana, samotna osoba, której właściwie na niczym nie zależy. Tak, pozbyłam się wszystkiego, co stanowiło treść mojego życia - toksyczne związki, działalność w wolontariacie. Pisaliście, że to normalne, że jest pusto. Ale minęły 2 miesiące, a ja mam wrażenie, że to nie idzie w dobrym kierunku, czuję się coraz gorzej i coraz gorzej funkcjonuję. Czy to samo minie?
Maui
 
Posty: 200
Dołączył(a): 27 lip 2007, o 17:12

Re: Zmagania w czasie terapii...

Postprzez Sansevieria » 13 kwi 2012, o 17:20

Bez zmian powiadasz...a ja tam widzę zmianę. Bo już w następnym zdaniu piszesz, że zauważyłaś coś, co przedtem gdzieś tam w tle majaczyło, stale spychane codziennymi zdarzeniami i emocjami. Mam na myśli Twój bardzo zresztą trafnie opisany mechanizm kłamania w różnych sytuacjach życiowych. Wcale nie tak rzadko spotykany, ale w sumie to bardziej do przepracowania w terapii niż do rozmów na forum. Wyszło coś, co - skoro już widzsz tak dokładnie - możesz zmienic. Póki przechodziłaś nad tym do porządku dziennego - póty w tym tkwiłaś. Czas "pustki" teraz sprzyja właśnie wyłażeniu takich szkodliwych mechanizmów co to są do zmiany.
Co do tego kłamania to moze nie demonizuj tak bardzo - życie nie jest bajką i przypuszczam większość ludzi w takiej czy innej sytuacji może nie tworzy wielopiętrowych konstrukcji ale stosuje półprawdy czy ćwierćkłamstwa. Piękne to moze nie jest, ale takie życie. Przypuszczam że dom, w którym sie wychowywałaś nauczył Cię, że kłamstwo jest czasem najbezpieczniejszym wyjściem z sytuacji - jeśli na przykład konsekwencje przyznania sie do czegoś były zbyt surowe i niewspółmierne do przewinienia, że żeby uzyskać zainteresowanie trzeba zaprezentować coś "dużego kalibru" bo inaczej nie zostanie sie w ogóle zauważonym...no różne są przyczyny powstawania tego mechanizmu "kłamstwo jako sposób na funkcjonowanie". Zresztą pisałaś o tym, że jak teraz jeździsz do domu rodzice są trzeźwi z czego wnoszę, że alkohol jest "tematem" Twojego rodzinnego domu - a to oznacza że na pewno nie raz kłamałaś nie chcąc ujawniać tego, co sie w domu dzieje. Smutne, ale częste.
W zdrowieniu niestety tak bywa, że z terapeutycznego punktu widzenia jest coraz lepiej - dopuszcza sie uczucia dawniej stłumione, zaczyna widzieć różne rzeczy takimi jakimi były faktycznie, odkłamuje sie siebie i swoje życie - ale z punktu widzenie osoby to przeżywającej ma sie uczucie że jest źle, gorzej oraz coraz fatalniej. Taki paradoks. Ja czytajac Twoje wpisy widzę, jak niemal modelowo opisujesz drogę ku zdrowiu, ale nie wiem, na ile w codzienności Ci taka moja obserwacja pomoże. No słowo honoru, że będzie lepiej :pocieszacz:
Sansevieria
 
Posty: 4044
Dołączył(a): 10 lis 2009, o 21:57

Re: Zmagania w czasie terapii...

Postprzez Fiołek » 16 kwi 2012, o 20:22

cześć,
Przepraszam, że wcinam się w wątek,ale jakoś poczułam silną potrzebę żeby ktoś mnie pocieszył :) zrozumiał....sama nie wiem.
Temat wątku bardzo mi bliski...

Od prawie roku jestem w terapii psychodynamicznej. po pół roku zaczęły pękać cieżki i grube mury...zaczynało się wylewać całe zło ze mnie, zaczęłam czuć....z taką intensywnością, że myślałam tylko śmierci która jawiła mi się jedynym lekarstwem...siła uczuć była porażająca. Ból, smutek, agresja, złość....boję się/bałam ze komus coś zrobie....gdy na terapii nie wychodziło to ze mnie (bo to cholernie trudne) wypływało/wypływa w nieadekwatnym momencie na niewinne osoby.

Mam za sobą historię pobytu na oddziale psychiatrycznym, 1,5 roku temu....diagnoza borderline. Zarzucono mi na rok ekki neurleptyk, który odjęłam w trakcie terapii żeby nie blokowało mnie to itd....ok.1,5 miesiąca temu doszło do bardzo nieprzyjemnej sytuacji między mną a ojcem....tak mnie zranił i to na odległość, ze nazwałam go chujem.....ja, która całe życie grała jak mi kazał.
Poczułam ulgę i ból się powiększył.....od tamtej pory zaczęłam słyszeć lekkie szepty w głowie. Głos zeński oceniający mnie i meski zadający pytania. Było to nie do zniesienia. Po konsultacji z moją terapeutką i psychiatrą zalecono mi neuroleptyk słabiutki na krótki okres dopóki to minie.....do tej pory jednak słyszę jakby opowieść o sobie w słowach wypowiadanych przez ludzi. Tzn umiem z tym zyć,bo wiem ze oni tego nie wiedzą,ale ciśnienie jest okropne...wszysyc o tobie mówią, mają pretensje jaka jesteś, ze żyjesz.....oceniają, krytykują. Na zewnatrz wszystko ze mna ok, ale w środku lęk, panika, dialog wykręcajacy jazdę.....

w każdym bądź razie martwię sie o siebie....to też coś nowego. w chwilach dobroci dla siebie martwię się,bo przestałam czuć. Zamroziłam emocje....jakaś taka pustka i lęk okropny we mnie jest. a wszystko w momencie silnych zdarzen z moim tatą i punktu w terapii gdzie doszłyśmy chyba do molestowania......tak bardzo się boję....boję się, ze nie zobacze słońca. ze ta "głupawka" umysłu mnie wykonczy, xle sie skonczy, wyląduje w szpitalu....martwię, ze spowalniam terapię.....płaczę,bo nie pojmuję ile jeszcze bedę musiała dźwignąć ekstremum by stać się normalnym człowiekiem.
Proszę niech ktoś mi powie, ze to przejściowe....że to rekacja na to do czego doszłam...ze......boli. Właśnie płaczę jak sobie uzmysławiam jak mało zrobiłam w tym roku a jak wiele mnie to kosztowało....terapia to moja ostatnia deska ratunku.

Jest we mnie masa złości i agresji....ale jak wchodzę do terapetki nie chcę tego czuć....jak mam to okazać....opisać to nie to samo, jak mój głos i wszystko jest bez wyrazu. Wstydzę się klnąć jak szewc, wrzeszczeć na cały budynek, rwac włosy z głowy, uderzać głową o ścianę, kopać szafki, rzucać czym popadnie....tak czuje w pewnych momentach ale tak przecież nie wolno.

pozdrawiam
Avatar użytkownika
Fiołek
 
Posty: 30
Dołączył(a): 15 maja 2010, o 15:59
Lokalizacja: z samotni

Re: Zmagania w czasie terapii...

Postprzez Sanna » 16 kwi 2012, o 21:01

Chciałam Ci napisać, że przeżyłam taki bardzo zły czas w terapii, bolało mnie nawet oddychanie, błagałam Boga, żeby mnie dobił. Nadzieję dawał mi wpis Orma, że on miał taki moment w terapii że gdyby miał pistolet to z pewnością strzelił by sobie w głowę. U Orma ten straszny czas minął, u mnie też...

To minie, to minie, to minie...
Sanna
 
Posty: 1916
Dołączył(a): 27 lut 2008, o 15:05

Re: Zmagania w czasie terapii...

Postprzez Maui » 18 kwi 2012, o 08:45

Dziękuję za odpowiedzi, szczególnie Tobie- Sansevieria -bardzo wspierają mnie Twoje wypowiedzi, choć oczywiście wszystkie wypowiedzi są dla mnie bardzo ważne :)

Cieszę się, że to wszystko to jest normalne zjawisko, że w czasie wychodzenia z tego jest stan pogorszenia. Czuję się obecnie troszkę lepiej (pogoda się polepszyła, może dlatego) i próbuję wykorzystać ten czas jak najlepiej. Choć z zajęciami nadal mam problem, to staram się jeszcze nie poddawać. Straszny wręcz ból sprawia mi odrabianie wszelkich zadanych prac domowych z uczelni, ale jeszcze jakoś robię te rzeczy obowiązkowe. Próbuję utrzymać się na takim poziomie, żeby nie zawalić roku - niestety ambicji na jakieś większe osiągnięcia póki co nie mam, nie mam siły.

Byłam w poniedziałek na pierwszej wizycie u terapeuty. Myślę, że może mi on pomóc - wydaje się być kompetentny i słyszałam też o nim wiele pozytywnych opinii :) Wierzę, że mi pomoże. Poprawił mi bardzo humor - powiedział mi bardzo wiele ciepłych słów (że mam wg niego bardzo dużo siły, kompetencji wewnętrznych, motywacji i że to niesamowite). Jakoś do dzisiaj te słowa tkwią w mojej głowie i podtrzymują na duchu :)

Fiołek, przytulam Cię mocno :kwiatek:
Maui
 
Posty: 200
Dołączył(a): 27 lip 2007, o 17:12

Re: Zmagania w czasie terapii...

Postprzez Sansevieria » 18 kwi 2012, o 10:38

Cieszę sie Maui że to co piszę jakoś Ci pomaga - w sumie to piszę w dużej części o swoim własnym zdrowieniu też, tyle ze z perspektywy nieco innej - ja to o czym piszesz mam za sobą po prostu.
Zdrowienie nie jest procesem liniowym, mnie osobiście raczej przypominało cos na kształt wspinania sie na górę i zbiegania ( nie całkiem dobrowolnego) w dół i tak cyklicznie, z tym że w miarę upływu czasu góry coraz mniejsze, kondycja zaś coraz lepsza i umiejętnosci poruszania się w trudnym terenie też sie nabiera.
Co do studiów i ambicji z tym związanych to dobrze że jesteś w stanie realizować plan minimum. Na tyle na ile masz siły. Terapia męczy i wyczerpuje, część energii musisz zużyć na sprawy najważniejsze czyli poukładanie siebie, to co zostaje moze isć na sprawy nauki i studiów - i to jest właściwa proporcja. Nie masz siły to nie masz - masz pełne prawo nie mieć, bo zapasy własnej energii każdy ma ograniczone. Jeśli w obecnej sytuacji uda Ci sie nie zawalić roku to będzie duży sukces, a jak sie nie uda to nie będzie tragedii tylko jakaś tam niewygoda - i patrz na to w ten sposób. Zdrowienie to jest budowanie fundamentu, studia to jest coś, co dopiero na tym fundamencie da w efekcie sensowne i spełnione życie. Czego zresztą nieustająco Ci życzę :)
Sansevieria
 
Posty: 4044
Dołączył(a): 10 lis 2009, o 21:57

Re: Zmagania w czasie terapii...

Postprzez Maui » 10 maja 2012, o 10:53

Dawno nie pisałam, więc napiszę.

Z pozytywnych rzeczy: może to zabrzmi dziwnie, ale czuję się bardziej „kobieca” niż wcześniej. Chętniej ubieram się w sukienki, mam ochotę dbać o siebie, zaczęłam się o wiele zdrowiej odżywiać i uzupełniać niedobory witamin. Oczywiście z systematycznością jest różnie, ale nawet jak się zapomnę na jakiś czas, to potem do tego wracam. Cieszę się, bo przestałam przeklinać i zaczęłam więcej się uśmiechać. Otoczenie też zauważyło, że jestem rozpromieniona przez ostatnie kilka tygodni.

Nadal niestety mam problem z zajęciami. Co prawda zaczęłam chodzić na te, których absolutnie nie mogę już opuszczać, to nadal widmo warunku nade mną wisi. Jak mam lepszy czas, to parę dni z rzędu robię wszystko co sobie zaplanuję, działam na wysokich obrotach, ale po paru dniach znowu wracam do starego marazmu. Próbuję szukać w tym pozytywów – powoli stosunek negatywnych nawyków do pozytywnych się zmienia (na korzyść tych pozytywnych), albo tylko mi się tak wydaje. Bo kiedyś w ogóle nie umiałam realizować planów, potem maksymalnie przez 1 dzień, a teraz już parę dni z rzędu... Choć to malutkie kroczki, to ja wierzę, że z czasem będą się powiększały.

Tylko ciężko mi zajmować się tym wszystkim naraz. Niby to błahostka, ale np. kiedy dbam o siebie bardziej niż dotychczas (kosmetyki, ubrania, itd.), to zaniedbuję dom (nie sprzątam) i na odwrót. Kiedy chodzę na wszystkie zajęcia to zaniedbuję siebie. I można tak wymieniać. A robienie wszystkiego naraz jest dla mnie jeszcze....zbyt trudne.

Nauczyłam się wstawać o ludzkiej godzinie. Nie potrzebuję już spać do 10 czy 11 (choć zdarza mi się jeszcze potem spać w dzień), ale wstaję codziennie o 7.00 (czasem o 6.30).

Paradoks jest taki, że kiedy jestem sama w domu (bez współlokatorów) to z jednej strony czuję się swobodniej (nie mam oporów przed słuchaniem „swojej” muzyki, przeglądaniem stron internetowych, robieniem ćwiczeń fizycznych, sprzątaniem, dbaniem o siebie-nakładaniem maseczki, balsamów, itd.), a z drugiej jestem wtedy bardziej rozlazła (więcej czasu marnuję, czuję większy niepokój i lęk, mam ochotę nie przebierać się z piżamy, nie wychodzić z domu, dłużej wtedy śpię). Tak jakby oni swoją obecnością narzucają mi dyscyplinę, a z drugiej strony krępują... Wierzę, że nauczę się żyć sama ze sobą bez względu na to czy ktoś jest obok, czy nie.

Pozdrawiam Was ciepło,
M.
Maui
 
Posty: 200
Dołączył(a): 27 lip 2007, o 17:12

Re: Zmagania w czasie terapii...

Postprzez Maui » 14 maja 2012, o 10:50

Cóż... nie chwali się słońca przed zachodem.

Znowu wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. To znaczy niepokój i lęk. Idzie sesja, straszliwie się boję tego jak ogarnę cały materiał. Jak pomyślę o tym, że muszę chodzić po wykładowcach i się prosić, żeby mi pozaliczali pewne rzeczy, to dostaję skrętu kiszek. Publicznie przestałam umieć się wypowiadać – przy referatach głos mi drży i robię się czerwona. A do tej pory jakoś sobie z tym radziłam. A nic się przecież nie zmieniło na gorzej. Wszystko niby idzie w dobrą stronę. A ogarnął mnie taki lęk, jakiego bardzo dawno nie doświadczałam. Nie mam pojęcia skąd on się wziął. To bardzo mnie osłabiło, złamałam wiele moich obietnic i nowych nawyków. Przeżywam wszystko co ktoś do mnie powie, neurotyzm sięga zenitu. Podejrzliwość też. Nie wiem czemu to przyszło tak niespodziewanie i zaatakowało z zaskoczenia. Niech to minie :(
Maui
 
Posty: 200
Dołączył(a): 27 lip 2007, o 17:12

Re: Zmagania w czasie terapii...

Postprzez Sansevieria » 14 maja 2012, o 11:35

Zdrowienie Maui nie jest procesem liniowym. Często jest tak, że poprawa przeplata sie z powrotami dawnych stanów. Zachowaj zatem spokój na ile to możliwe. I nie załamuj się - to norma. Oczyściłaś sie w codzienności z pewnych spraw zaciemniających i angazujacych Twoje emocje, co powoduje, że teraz jakby "czujesz bardziej". Niefajnie tak, ale nic dziwnego w tym nie ma. Spróbuj na ile możesz nie załamywać się nie dotrzymaniem obietnic i daj sobie prawo do słabości. Nie dotrzymałaś, ale możesz zacząć od nowa. Upadek nie skreśla całości.
A jeśli chodzi o "proszenie sie" to wiesz, z punktu widzenia tej drugiej strony czyli proszonego wykładowcy sprawa nie wygląda wcale emocjonalnie, tak jak z Twojej. Słowo honoru, wystepowałam w tej roli "proszonego wykładowcy". I co dla Ciebie jest emocjonalnym koszmarem, dla tej drugiej strony jest najczęściej sprawą raczej natury praktyczno/techniczno/regulaminowej nie angażującej emocji. No chyba że wykładowca jest osobniczo wredny w sposób ogólny, ale większosć to jednak całkiem normalni ludzie. :)
Sansevieria
 
Posty: 4044
Dołączył(a): 10 lis 2009, o 21:57

Re: Zmagania w czasie terapii...

Postprzez Maui » 15 maja 2012, o 09:42

No tak, prawda, wiele razy mi pisałaś, że to nie jest proces liniowy, a w sytuacjach trudnych często o tym zapominam. Wczoraj czułam się fatalnie, ale odespałam i dziś jest trochę lepiej. Wczoraj kiedy skrystalizował się mój pomysł na pracę magisterską i promotorka go bardzo pochwaliła, to mój humor się o wiele polepszył. Potem wieczorem byłam na długim spacerze z przyjacielem – nie ma to jak rozmowa z kimś przyjaznym i bliskim. Czasem tylko nie wiem czy kiepski humor wynika z tego, że w „aktualnym życiu” coś się dzieje nie tak i powinnam to zmienić, czy wyłazi coś z mojego wnętrza co zalegało długi czas. Kiedy pojawia się ten niezidentyfikowany lęk i niepokój to szukam przyczyn w teraźniejszości, ale niestety mam zaburzony obraz wszystkiego i zazwyczaj to zostawiam. Dziś na zimno próbuję się temu przyjrzeć, ale nic mi do głowy nie przychodzi... Z drugiej strony nie chcę wpakować się w jakąś manię analizowania wszystkiego co się pojawi w mojej głowie, bo to też jest męczące na dłuższą metę.

Z wykładowcami spróbuję, nie mam nic do stracenia. Choć tych wrednych to się istotnie boję. Ale jeszcze lęk mnie nie obezwładnia, więc zrobię wszystko na co starczy mi sił.
Maui
 
Posty: 200
Dołączył(a): 27 lip 2007, o 17:12

Poprzednia stronaNastępna strona

Powrót do DDA

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 41 gości