Witam,
Na początek przedstawię się: mam 24 lata, jestem studentką. Tyle oficjalnych informacji wystarczy. Forum poleciła mi moja wirtualna znajoma, która sama pisze tu od lat.
Wiem, że napisze bardzo dużo, może nie każdy zdoła przez to przebrnąć. Ale tego się nie da opisać w kilku słowach. Sama nie wiem czego od was oczekuję, może jakiejś porady, może po prostu wsparcia. Bo nie wiem jak i z której strony mam to ugryźć, może ktoś może mnie nakierować na jakieś tory, na cokolwiek...
Napiszę tu zapewne wiele o swojej matce, ale umieszczam ten post w tym dziale, bo to nie matki dotyczy mój problem, tylko mnie samej i moich związków. Czy raczej - ich braku.
Dokonałam kilka dni temu niemalże przełomowego odkrycia na temat samej siebie. Wszystko poskładało mi się w idealną układankę i jestem w szoku, że do tej pory tego nie widziałam. Zdałam sobie sprawę z tego co tak naprawdę spowodowało, że nie potrafię zawierać relacji z mężczyznami.
Ale zacznę od początku... Nigdy nie byłam zwolenniczką teorii, że dzieciństwo totalnie definiuje nasze życie i to, jakimi ludźmi się stajemy. Nawet byłam przeciwniczką tej teorii, bo przecież patrząc na wiele przykładów mogę stwierdzić, że ludzie pochodzący z rodzin patologicznych potrafią budować swoje życie w sposób zdrowy, normalny. Ja z patologicznej rodziny nie pochodzę, zawsze wydawało mi się, że z moją rodziną było wszystko w porządku, ale niedawno zrozumiałam, że była to rodzina dysfunkcyjna.
Zacznę od ojca, bo tu historia jest krótka. Ojciec odszedł gdy ja miałam 7 lat. Pamiętam to doskonale, bo szłam wtedy do szkoły. I tak naprawdę to jest jedyne wspomnienie ojca z czasów dzieciństwa jakie mam. To jest dla mnie o tyle dziwne, że przecież dziecko w wieku 7 lat jest już wystarczająco duże i rozumne, że powinnam pamiętać więcej. A pamiętam tylko tą jedną rzecz.
Nie wiem do końca co zaszło między rodzicami, wiem, że była jakaś zdrada, ojciec akurat jest takim typem człowieka, który co chwilę jest z inną kobietą. Przez lata był kontakt na odległość (po odejściu przeprowadził się praktycznie na drugi koniec Polski), ale bardzo skąpy kontakt. Sporadyczne telefony, wizyty raz na rok albo i rzadziej i to też tylko przy okazji, bo nie przyjeżdżał tu do mnie, tylko do swoich rodziców. Gdy byłam nastolatką sama jakoś zaczęłam szukać z nim tego kontaktu, dzwoniłam, nawet chciałam pojechać by go odwiedzić, ale on nigdy nie chciał. Nie mogę powiedzieć abym była szczególnie natrętna, nie narzucałam mu się, ale on w pewnym momencie powiedział, że nie chce utrzymywać kontaktów, bo tamto życie to dla niego zamknięty rozdział. No i w zasadzie tak zakończyła się moja przygoda z ojcem. Nigdy go nie było, a nawet te ochłapy uczuć, które i tak były niewiele warte, musiałam od niego wyrywać siłą. Jednej rzeczy ojciec nigdy mi nie żałował - pieniędzy. Choć to jest może źle powiedziane, żałował, ale jakoś się do ich dawania zmuszał. Alimenty raczej płacił, choć też miał pretensję, że one w ogóle są. Gdy stałam się pełnoletnia dzwonił i usilnie namawiał mnie, bym z nich zrezygnowała. Oczywiście nie zrobiłam tego, bo po tym jak się zachował, zrozumiałam, że niczego od niego nie dostałam i nie dostanę, więc niech chociaż będą te cholerne pieniądze. Od tamtej pory obraził się zupełnie, nie mamy ze sobą żadnego kontaktu już 5 lat. Nie żałuję, bo wiem, że nie ma za czym tęsknić.
Co ciekawe małżeństwo moich rodziców, mimo iż praktycznie nie istniejące od ponad 15 lat, oficjalnie zostało zakończone dopiero 2 lata temu. Pojęcia nie mam dlaczego matka zwlekała tyle lat ze złożeniem pozwu rozwodowego.
Tyle o ojcu. Teraz moja mama. Trudno mi o niej pisać, boję się, że zabrzmi to wszystko jako zbiór knowań i zarzutów niewdzięcznej córki, a przecież tyle dla mnie zrobiła. Oczywiście, doceniam to wszystko i kocham ją (choć przyznaję, że nie przeszłoby mi to przez gardło), ale prawda jest taka, że jest to kobieta bardzo zaborcza. Różnie między nami bywało, czasem lepiej, czasem gorzej, ale tak na dobra sprawę, to przeważała walka. Moja mama zawsze wszystko załatwiała krzykiem, więc awantury były na porządku dziennym. Nie biła mnie (no, dostałam parę razy nieźle w tyłek za czasów podstawówki, może za mocno, ale to za mało by mówić o przemocy domowej), ale agresja werbalna zawsze była dość mocna. Ja zawsze miałam charakter dość waleczny, nie byłam bierna, dlatego się z tym szarpałam, kłóciłam i to jeszcze zaogniało konflikt, ale inaczej postępować nie mogłam. Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale od małego miałam w sobie ten instynkt samoobrony, który szczególnie ujawniał się w potyczkach z matką. Choć oczywiście wielokrotnie ulegałam jej, robiłam coś wbrew samej sobie bo ona tego ode mnie wymagała.
Dziś konflikt między nami przybrał niemal kosmiczne rozmiary i paradoksalnie dobrze się stało, bo pozwoliło mi to otworzyć oczy i dojrzeć to wszystko, czego dotąd nie widziałam. Te rzeczy, które mi tak szkodziły, a ja byłam pewna, że są zupełnie normalne, że takie są wszystkie matki.. Otóż nie są.
Mama po odejściu ojca nigdy się z nikim nie związała na stałe. Były dwie przelotne znajomości, ale nie przetrwały. W moich oczach mama była zawsze niezależną i silną kobietą, która umie sobie poradzić ze wszystkim. Przez bardzo długi czas uważałam, że nie odczuwa samotności, bo dokładnie to głosiła. Ale już kilka lat temu zrozumiałam, że to co mówi na wiele tematów, nie znajduje odbicia w jej zachowaniu. Nie potrafi się sama przyznać do wielu rzeczy, jest przekonana, że wszystko jest w porządku, nawet teraz, gdy popada w coraz bardziej niebezpieczne i chore paranoje, gdy stała się tak zaborcza, że ja czuję, że nie mogę już nawet swobodnie oddychać, nadal uważa, że wszystko jest w porządku. Ale gołym okiem widać, że jest dokładnie odwrotnie.
Matka całe życie wpajała mi niechęć do mężczyzn. To jest jedno z tych właśnie przełomowych odkryć, bo ja to dostrzegłam dopiero teraz. Zawsze wydawało mi się to normalne, że źle mówi o ojcu, ale gdy sięgam pamięcią, to nie o samego ojca chodziło. Jej klasyczne sformułowania: chłopy to psy, nie można się za bardzo spoufalać, mężczyzn należy traktować instrumentalnie. Gdy byłam mała jakoś bezpośrednio mnie to nie dotyczyło, bo wiadomo, w młodszym wieku dzieci trzymają się swojej płci w relacjach, dziewczyny mają więcej koleżanek, a chłopaki kolegów. Ale problem zaczął się w latach nastoletnich, to są już takie czasy gdzie jednak to towarzystwo staje się już zdecydowanie mieszane. Mama nigdy dosłownie nie zabraniała mi takich kontaktów, ale zawsze były one okraszone bardzo niemiłymi komentarzami. Każdy moja koleżeńska znajomość z jakimś chłopakiem była komentowana "co ty tak za nim latasz, zakochałaś się?". Do latania zawsze było mi daleko, ale jeśli się z kimś kumpluję to chyba normalne, że się widujemy. Co w tym złego? To słynne "zakochałaś się" (które słyszę do dziś) było zawsze w formie pogardliwej, wręcz z pretensją. No i kiedy doszło do tego momentu, że faktycznie się zakochałam, to oczywiście matka byłaby ostatnią osobą, której bym o tym powiedziała. W wieku 17 lat, w czasach licealnych zakochałam się po raz pierwszy. I jak na pierwszy raz to naprawdę mocno. Koniec końców nic z tego nie wyszło, związku żadnego nie było, choć z zewnątrz mogło to tak wyglądać, ludzie często brali nas za parę, nawet brat tego chłopaka był o tym przekonany. Niby związku oficjalnie nie było, ale była między nami silna zażyłość, która trwała 3 lata, więc dość długo. Chłopak ten w żaden sposób mnie nie skrzywdził, nie mam do niego żadnych żali. Jedynce co zrobił "źle" to nie odwzajemnił moich uczuć, ale trudno mieć o to do człowieka pretensję. Trudno, tak się po prostu stało. Owszem, serce zabolało okrutnie, przecierpiałam i wypłakałam swoje, ale mimo to dziś dobrze go wspominam i mam wiele miłych wspomnień z tamtych dni. Oczywiście, gdy tylko ta znajomość się zaczęła matka robiła wszystko, by to rozgonić. Nie znała go, nie widziała na oczy, ale nie przeszkadzało jej to, by mówić, że jest głupi, niepoważny, i ten klasyczny tekst "ty sobie daj z nim spokój". Raz jeden, ale to już pod koniec naszej znajomości, widziała mnie z nim, przypadkowo spotkałam ją na mieście. Komentarz był oczywisty, tyle że tym razem skupił się bardziej na wyglądzie. Że jaki on brzydki, jak on żałośnie wygląda, jaki chudy i marny...
Nigdy nie racjonowałam matce tego co się między nami działo, niezależnie od tego czy były to rzeczy złe czy dobre, ja w ogóle nie wyobrażałam sobie rozmów na ten temat z nią, bo wiem, jaka by była reakcja. Nigdy też nie przyznałabym się jej, że się w nim zakochałam, bo wiedziałam z jaką pogardą wypowiadała zawsze to swoje "zakochałaś się?". Jedyne o czym ją informowałam (i to też tylko sama zapytała) to sytuacje gdy wychodziłam z domu i pytała mnie gdzie idę. Więc (na początku) mówiłam, że spotkać się z nim, choć potem zaczęłam już kłamać, że idę gdzieś indziej, bo powiedzenie prawdy zazwyczaj kończyło się to awanturą. Że po co ci to, daj sobie z nim spokój, masz się zajmować nauką a nie chłopakami. I tak dalej, wszystko w tym samym tonie.
Najgorsza sytuacja jaką sobie przypominam z tych czasów, to gdy przyszłam spłakana do domu (bo to był właśnie ten dzień, gdy on mi oznajmił, że nie może mi zaoferować nic oprócz przyjaźni), a matka gdy mnie zobaczyła to urządziła mi awanturę. Oczywiście słynne "a nie mówiłam", ale też: jesteś głupia, sama jesteś sobie winna, ja ci mówiłam że nic dobrego ten chłopak ci nie przyniesie, ja wiedziałam, że tak będzie. A najgorsze było jej stwierdzenie we wściekłości, że ona zaraz do niego zadzwoni i go "tak opierdoli, że nie będzie wiedział jak się nazywa". Możecie sobie tylko wyobrażać, co ja wtedy czułam, jaki strach, że gdyby ona to faktycznie zrobiła, to jaki to byłby potworny wstyd, jakie upokorzenie... Na szczęście jej wtedy na to nie pozwoliłam. Ale tego co wtedy czułam naprawdę nie zapomnę nigdy.
To była moja jedyna relacja, która wyszła poza koleżeństwo (choć de facto właśnie nie wyszła). Po tym chłopaku kolejnych miłości już nie było. Tak się zacięłam, że odechciało mi się wszystkiego. Zdarzało mi nie raz, że ktoś mi się podobał czy nawet zaczynałam sie podkochiwać, ale dusiłam to w zarodku, nigdy nie dałam tego po sobie poznać. Byli też różni delikwenci, którzy ode mnie coś chcieli (nieliczni, ale jednak zdarzali się tacy amatorzy kwaśnych jabłek) którzy dostawali ode mnie wiadro lodu na głowę i wtedy sami szybko uciekali. Wiem, że wychodziłam wtedy na zimną sukę, ale musiałam na taką wyjść, bo przecież inaczej to by nie zadziałało. Prewencyjnie drugie wiadro wylewałam na siebie, żeby przypadkiem mi do głowy nie przyszło, aby „coś odpieprzać”.
Nie wiem co mną kierowało, bo trudno to nazwać logicznym postępowaniem. Strach przed samym próbowaniem, obawa odrzucenia, obawa że i tak się nie uda? Wpadłam wtedy w pułapkę myślenia, że skoro tamten mnie nie chciał, to czemu niby ten miałby? Najwyraźniej coś było ze mną mnie tak, byłam w jakiś sposób niewystarczająca, nieodpowiednia. A ten który sam mnie wybiera sam pewnie jest jakiś „wadliwy”, bo przecież są lepsze dziewczyny dookoła. Więc skoro on wybiera mnie taką spaczoną, to sam też taki spaczony być musi.
Dziś jestem już w takim momencie, że myślę, że nawet zakochać się bym nie umiała. A może właśnie nie "nawet" zakochać, tylko "właśnie" zakochać. Bo to jest właśnie sęk całej sprawy. Piszę, że nie umiem nawiązać relacji z mężczyznami, ale przecież było tych relacji w moim życiu tyle... Ale zawsze tylko kumpli, kolegów.
To jest ten dziwny paradoks, nie umiem nawiązać relacji z facetami, a przecież właśnie świetnie je nawiązuję. Doskonale czuję się w męskim towarzystwie, widywałam się z różnymi grupami chłopaków i zazwyczaj byłam wtedy jedyną dziewczyna "w stadzie". Koledzy z uczelni, koledzy kolegów, współlokatorzy kolegów, itp... Ich były dziesiątki. Ja się w tym towarzystwie czułam zawsze jak ryba w wodzie, ja się tam świetnie bawiłam, mam z tych spotkań same najlepsze wspomnienia. Z boku być może to wyglądało, że albo jestem jakąś potworną podrywaczką, albo nawet niejeden pomyślał, że jakimś kurwiszonem, ale nic bardziej mylnego. Z ŻADNYM z tych wszystkich kolesi, którzy przewinęli się przez ten czas nie łączyło mnie nic poza zwykłym koleżeństwem czy przyjaźnią, żadnego z nich nigdy nie dotknęłam i żaden nie dotknął mnie. Z kilkoma "dorobiłam" się naprawdę fajnej, wartościowej przyjaźni, potrafimy gadać ze sobą o wszystkim. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że lepiej się czuję z nimi, niż z dziewczynami (choć bardzo cenię sobie damskie towarzystwo i nie mam problemów w kontaktach z dziewczynami). Więc w zasadzie w czym problem? Właśnie w tym... Jeden z tych najbliższych kumpli powiedział mi kiedyś, że ze mną to można się kumplować lepiej niż z niejednym chłopakiem. Inny mi powiedział, że bardzo mnie ceni za to, że jestem taka normalna, że inne dziewczyny to są takie "mimozy", a jestem normalna. Jeszcze inny stwierdził (niedługo się żeni), że zaprosi mnie na swój wieczór kawalerski. Same komplementy i miłe słowa, co? Więc czemu kręcę nosem? Dlatego, że nagle dotarło do mnie, że mimo tylu fajnych, bliskich relacji żaden z nim nie umiałby spojrzeć na mnie jak na kobietę, ale tylko i wyłącznie jak na kumpla.
A może raczej to ja sama nie umiem spojrzeć na siebie inaczej.
I zastanawiam się teraz: gdzie ja popełniłam błąd? Bo niby nie dałam się wkręcić w słowa matki, nie dałam sobie wmówić, że „chłopy to psy”, może nawet na przekór jej słowom jeszcze bardziej dążyłam do tych relacji z chłopakami, ale mimo to sama zawsze buduję tą dziwną, niewidzialną, ale bardzo ostrą granicę. Zachowuję zawsze ten "koleżeński" dystans, który z jednej strony jest właśnie brakiem dystansu, bo jestem przy nich zupełnie na luzie, ale jednak jest dystansem, bo wiem, że nie mogłabym sobie pozwolić na nic więcej, na jakiś flirt czy cokolwiek, nie pozwoliłabym nawet by mnie którykolwiek z nich dotknął, już nawet nie mówię, że w jakiś "seksualny" sposób, ale w zasadzie to w żaden sposób... Gdzie i dlaczego siedzi we mnie ta blokada, i kto mi ją założył? Czy ojciec, czy matka, czy ta pierwsza odrzucona miłość? Do tej pory typowałam raczej do ostatnie, ale teraz to już sama nie wiem...
Nie potrafię sobie siebie wyobrazić w żadnym związku. I to nie tyle dlatego, że uważam, że jestem "nie taka", za brzydka, za mało ciekawa, czy jakaś tam jeszcze inna (choć o wszystko po części również). Ale głównie to nie to. Po prostu: ja? w związku? ja? Przecież to jakiś zupełny absurd... Przecież nie jestem typem dziewczyny, w której można się zakochać. Nie jestem typem dziewczyny za którą można się obejrzeć na ulicy. Co to za "typy", pewnie zapytacie? Sama nie wiem. Ale wiem po prostu, że ja do tej typologii nie należę... To mi się wydaje zupełnie nieosiągalne.
Tego, że nie mam żadnych doświadczeń w sferze seksualnej, dodawać chyba nie muszę.
Przez tyle czasu nie dostrzegałam w ogóle tego, jakie pranie mózgu dostałam od matki. Ale nie wiem też czy mogę "oskarżyć" na nią obecny stan rzeczy, czy może nie przesadzam? Nie wiem czy robiła to świadomie czy nieświadomie, nieważne. To nie jest kwestia pretensji, bo pretensje tu już nic nie zmienią. Ale udawać nie mogę, że jest wszystko w porządku, bo staję nagle w prawdziwe tego jak bardzo skrzywiona jestem, i ta prawda mnie szokuje i przeraża... Patrzę oniemiała na ten paradoks samej siebie, jak bardzo garnę się do tych facetów, jednocześnie od nich cały czas uciekając. Jak bardzo pragnę bliskości, również tej fizycznej, a przecież nie pozwoliłabym nikomu by się do mnie zbliżył. Cierpię ostatnio na nawał snów erotycznych, które niby są przyjemne, ale wiem, że w rzeczywistości coś takiego nie mogłoby mieć miejsca.
Wręcz uwierzyć nie mogę, że tyle czasu w ogóle tego nie widziałam. Na trop naprowadziła mnie dopiero koleżanka, która zapytała mnie czemu ja tak uciekam do facetów. Zdziwiłam się, bo czy ja uciekam? No bzdura zupełna. Przecież jest dokładnie odwrotnie. A ona na to: przecież wiesz, że ja nie o tym mówię. Kolegów masz wielu, bo to ci daje złudne poczucie, że się wcale facetów ich nie boisz i ich nie unikasz. A tak naprawdę to ty uciekasz od facetów jak oparzona.
Wtedy ją prawie wyśmiałam, ale coś mnie jednak zaintrygowało i połknęłam haczyk. Zaczęłam o tym myśleć, analizować... I nagle wszystko zaczęło do siebie pasować, przyczyny i skutki... Tak, przyznaję się już wszystkiego, przed wami i przed samą sobą. Tak, uciekam. Przyznaję, że mimo iż bardzo nie chciałam i bardzo się broniłam, to jednak dałam sobie wmówić, że nie powinnam z nikim być, że lepiej być samemu, że to jedyny słuszny wariant życia. Rozsądek i serce (czasem okazuje się, że jedno drugiego nie wyklucza), mówią, że z facetami mi fajnie, bo taka zresztą jest prawda. Ale coś w środku, jak jakiś przekaz podprogowy wmawia mi, że tak, jest ci fajnie, ale do czasu, bo gdy przekroczysz tą granicę, to zginiesz.
A problem właśnie jest w tym, że ja CHCĘ przekroczyć tą granicę. Tylko że dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego,wcale po jej przekroczeniu nie zginę. I że nie ma w tym nic złego, że nie muszę się z tego powodu czuć winna, ani nikogo za to przepraszać... Bycie kumpelą jest bardzo miłe i bardzo wam chłopaki za te wszystkie lata dziękuję... ale to już mi nie wystarcza.
Jak ja mam się z tego skrzywienia wyzwolić....?
Dopiero oswajam się z tymi wszystkimi myślami, dopiero dociera do mnie, że tyle czasu nadziwić się nie mogłam czemu mi z nikim nie wychodzi, a przecież sama to powodowałam... Świadomie czy nieświadomie – nieważne. Ważne, że teraz patrzę na to bardzo świadomie. Tego posta pisałam kilka ładnych godzin, czytałam wielokrotnie, poprawiałam i zmieniałam. Tak aby napisać wszystko, a jednak wiem, że pewnie jutro mogłabym dopisać jeszcze więcej. Nie rozmawiałam jeszcze o tym z nikim, szykuję się tego, zastanawiam się którą koleżankę do tego zdybać. Choć mam obawy aby się tak całkiem otworzyć i rozmawiać na temat tego swojego w zasadzie najwstydliwszego problemu to wiem, że muszę z kimś o tym porozmawiać. Potrzebuję kogoś na tyle bliskiego bym mogła się tak uzewnętrznić i kogoś na tyle zdystansowanego by umiał na to spojrzeć obiektywnie. Na razie piszę to tutaj, samo napisanie tego to już dla mnie dużo. W przyszłym tygodniu spróbuję o ty porozmawiać na terapii. Chodzę na terapię już 4 lata, a nigdy, ale to NIGDY nie poruszyłam nawet tematu swoich relacji damsko męskich. Bo zawsze wychodziłam z założenia, że tego działu w moim życiu w ogóle nie ma, więc nie ma o czym rozmawiać. Sama unikałam tego tematu, bo się go bałam w ogóle ruszać, bo wiedziałam, że mówienie o tym będzie bolesne. Tak zamiatałam to przez lata pod dywan, udawałam, że żaden problem nie istnieje. Problem? Jaki problem, przecież ja nie potrzebuję nikogo kochać, ja sobie sama świetnie daje radę i zawsze sobie poradzę...
Teraz widzę, że ten problem JEST i to nie jakiś tam mały i niepozorny, tylko tak wielki, że samą mnie to zszokowało. Ale mimo tego lęku wiem, że muszę stanąć z tym twarzą w twarz. Bo jeśli tego nie zrobię teraz, to mogę nie zrobić już nigdy.