Nie potrafię nawiązać relacji z facetami

Problemy z partnerami.

Nie potrafię nawiązać relacji z facetami

Postprzez Amaya » 16 mar 2012, o 21:41

Witam,

Na początek przedstawię się: mam 24 lata, jestem studentką. Tyle oficjalnych informacji wystarczy. Forum poleciła mi moja wirtualna znajoma, która sama pisze tu od lat.

Wiem, że napisze bardzo dużo, może nie każdy zdoła przez to przebrnąć. Ale tego się nie da opisać w kilku słowach. Sama nie wiem czego od was oczekuję, może jakiejś porady, może po prostu wsparcia. Bo nie wiem jak i z której strony mam to ugryźć, może ktoś może mnie nakierować na jakieś tory, na cokolwiek...
Napiszę tu zapewne wiele o swojej matce, ale umieszczam ten post w tym dziale, bo to nie matki dotyczy mój problem, tylko mnie samej i moich związków. Czy raczej - ich braku.

Dokonałam kilka dni temu niemalże przełomowego odkrycia na temat samej siebie. Wszystko poskładało mi się w idealną układankę i jestem w szoku, że do tej pory tego nie widziałam. Zdałam sobie sprawę z tego co tak naprawdę spowodowało, że nie potrafię zawierać relacji z mężczyznami.

Ale zacznę od początku... Nigdy nie byłam zwolenniczką teorii, że dzieciństwo totalnie definiuje nasze życie i to, jakimi ludźmi się stajemy. Nawet byłam przeciwniczką tej teorii, bo przecież patrząc na wiele przykładów mogę stwierdzić, że ludzie pochodzący z rodzin patologicznych potrafią budować swoje życie w sposób zdrowy, normalny. Ja z patologicznej rodziny nie pochodzę, zawsze wydawało mi się, że z moją rodziną było wszystko w porządku, ale niedawno zrozumiałam, że była to rodzina dysfunkcyjna.

Zacznę od ojca, bo tu historia jest krótka. Ojciec odszedł gdy ja miałam 7 lat. Pamiętam to doskonale, bo szłam wtedy do szkoły. I tak naprawdę to jest jedyne wspomnienie ojca z czasów dzieciństwa jakie mam. To jest dla mnie o tyle dziwne, że przecież dziecko w wieku 7 lat jest już wystarczająco duże i rozumne, że powinnam pamiętać więcej. A pamiętam tylko tą jedną rzecz.
Nie wiem do końca co zaszło między rodzicami, wiem, że była jakaś zdrada, ojciec akurat jest takim typem człowieka, który co chwilę jest z inną kobietą. Przez lata był kontakt na odległość (po odejściu przeprowadził się praktycznie na drugi koniec Polski), ale bardzo skąpy kontakt. Sporadyczne telefony, wizyty raz na rok albo i rzadziej i to też tylko przy okazji, bo nie przyjeżdżał tu do mnie, tylko do swoich rodziców. Gdy byłam nastolatką sama jakoś zaczęłam szukać z nim tego kontaktu, dzwoniłam, nawet chciałam pojechać by go odwiedzić, ale on nigdy nie chciał. Nie mogę powiedzieć abym była szczególnie natrętna, nie narzucałam mu się, ale on w pewnym momencie powiedział, że nie chce utrzymywać kontaktów, bo tamto życie to dla niego zamknięty rozdział. No i w zasadzie tak zakończyła się moja przygoda z ojcem. Nigdy go nie było, a nawet te ochłapy uczuć, które i tak były niewiele warte, musiałam od niego wyrywać siłą. Jednej rzeczy ojciec nigdy mi nie żałował - pieniędzy. Choć to jest może źle powiedziane, żałował, ale jakoś się do ich dawania zmuszał. Alimenty raczej płacił, choć też miał pretensję, że one w ogóle są. Gdy stałam się pełnoletnia dzwonił i usilnie namawiał mnie, bym z nich zrezygnowała. Oczywiście nie zrobiłam tego, bo po tym jak się zachował, zrozumiałam, że niczego od niego nie dostałam i nie dostanę, więc niech chociaż będą te cholerne pieniądze. Od tamtej pory obraził się zupełnie, nie mamy ze sobą żadnego kontaktu już 5 lat. Nie żałuję, bo wiem, że nie ma za czym tęsknić.

Co ciekawe małżeństwo moich rodziców, mimo iż praktycznie nie istniejące od ponad 15 lat, oficjalnie zostało zakończone dopiero 2 lata temu. Pojęcia nie mam dlaczego matka zwlekała tyle lat ze złożeniem pozwu rozwodowego.

Tyle o ojcu. Teraz moja mama. Trudno mi o niej pisać, boję się, że zabrzmi to wszystko jako zbiór knowań i zarzutów niewdzięcznej córki, a przecież tyle dla mnie zrobiła. Oczywiście, doceniam to wszystko i kocham ją (choć przyznaję, że nie przeszłoby mi to przez gardło), ale prawda jest taka, że jest to kobieta bardzo zaborcza. Różnie między nami bywało, czasem lepiej, czasem gorzej, ale tak na dobra sprawę, to przeważała walka. Moja mama zawsze wszystko załatwiała krzykiem, więc awantury były na porządku dziennym. Nie biła mnie (no, dostałam parę razy nieźle w tyłek za czasów podstawówki, może za mocno, ale to za mało by mówić o przemocy domowej), ale agresja werbalna zawsze była dość mocna. Ja zawsze miałam charakter dość waleczny, nie byłam bierna, dlatego się z tym szarpałam, kłóciłam i to jeszcze zaogniało konflikt, ale inaczej postępować nie mogłam. Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale od małego miałam w sobie ten instynkt samoobrony, który szczególnie ujawniał się w potyczkach z matką. Choć oczywiście wielokrotnie ulegałam jej, robiłam coś wbrew samej sobie bo ona tego ode mnie wymagała.

Dziś konflikt między nami przybrał niemal kosmiczne rozmiary i paradoksalnie dobrze się stało, bo pozwoliło mi to otworzyć oczy i dojrzeć to wszystko, czego dotąd nie widziałam. Te rzeczy, które mi tak szkodziły, a ja byłam pewna, że są zupełnie normalne, że takie są wszystkie matki.. Otóż nie są.
Mama po odejściu ojca nigdy się z nikim nie związała na stałe. Były dwie przelotne znajomości, ale nie przetrwały. W moich oczach mama była zawsze niezależną i silną kobietą, która umie sobie poradzić ze wszystkim. Przez bardzo długi czas uważałam, że nie odczuwa samotności, bo dokładnie to głosiła. Ale już kilka lat temu zrozumiałam, że to co mówi na wiele tematów, nie znajduje odbicia w jej zachowaniu. Nie potrafi się sama przyznać do wielu rzeczy, jest przekonana, że wszystko jest w porządku, nawet teraz, gdy popada w coraz bardziej niebezpieczne i chore paranoje, gdy stała się tak zaborcza, że ja czuję, że nie mogę już nawet swobodnie oddychać, nadal uważa, że wszystko jest w porządku. Ale gołym okiem widać, że jest dokładnie odwrotnie.

Matka całe życie wpajała mi niechęć do mężczyzn. To jest jedno z tych właśnie przełomowych odkryć, bo ja to dostrzegłam dopiero teraz. Zawsze wydawało mi się to normalne, że źle mówi o ojcu, ale gdy sięgam pamięcią, to nie o samego ojca chodziło. Jej klasyczne sformułowania: chłopy to psy, nie można się za bardzo spoufalać, mężczyzn należy traktować instrumentalnie. Gdy byłam mała jakoś bezpośrednio mnie to nie dotyczyło, bo wiadomo, w młodszym wieku dzieci trzymają się swojej płci w relacjach, dziewczyny mają więcej koleżanek, a chłopaki kolegów. Ale problem zaczął się w latach nastoletnich, to są już takie czasy gdzie jednak to towarzystwo staje się już zdecydowanie mieszane. Mama nigdy dosłownie nie zabraniała mi takich kontaktów, ale zawsze były one okraszone bardzo niemiłymi komentarzami. Każdy moja koleżeńska znajomość z jakimś chłopakiem była komentowana "co ty tak za nim latasz, zakochałaś się?". Do latania zawsze było mi daleko, ale jeśli się z kimś kumpluję to chyba normalne, że się widujemy. Co w tym złego? To słynne "zakochałaś się" (które słyszę do dziś) było zawsze w formie pogardliwej, wręcz z pretensją. No i kiedy doszło do tego momentu, że faktycznie się zakochałam, to oczywiście matka byłaby ostatnią osobą, której bym o tym powiedziała. W wieku 17 lat, w czasach licealnych zakochałam się po raz pierwszy. I jak na pierwszy raz to naprawdę mocno. Koniec końców nic z tego nie wyszło, związku żadnego nie było, choć z zewnątrz mogło to tak wyglądać, ludzie często brali nas za parę, nawet brat tego chłopaka był o tym przekonany. Niby związku oficjalnie nie było, ale była między nami silna zażyłość, która trwała 3 lata, więc dość długo. Chłopak ten w żaden sposób mnie nie skrzywdził, nie mam do niego żadnych żali. Jedynce co zrobił "źle" to nie odwzajemnił moich uczuć, ale trudno mieć o to do człowieka pretensję. Trudno, tak się po prostu stało. Owszem, serce zabolało okrutnie, przecierpiałam i wypłakałam swoje, ale mimo to dziś dobrze go wspominam i mam wiele miłych wspomnień z tamtych dni. Oczywiście, gdy tylko ta znajomość się zaczęła matka robiła wszystko, by to rozgonić. Nie znała go, nie widziała na oczy, ale nie przeszkadzało jej to, by mówić, że jest głupi, niepoważny, i ten klasyczny tekst "ty sobie daj z nim spokój". Raz jeden, ale to już pod koniec naszej znajomości, widziała mnie z nim, przypadkowo spotkałam ją na mieście. Komentarz był oczywisty, tyle że tym razem skupił się bardziej na wyglądzie. Że jaki on brzydki, jak on żałośnie wygląda, jaki chudy i marny...

Nigdy nie racjonowałam matce tego co się między nami działo, niezależnie od tego czy były to rzeczy złe czy dobre, ja w ogóle nie wyobrażałam sobie rozmów na ten temat z nią, bo wiem, jaka by była reakcja. Nigdy też nie przyznałabym się jej, że się w nim zakochałam, bo wiedziałam z jaką pogardą wypowiadała zawsze to swoje "zakochałaś się?". Jedyne o czym ją informowałam (i to też tylko sama zapytała) to sytuacje gdy wychodziłam z domu i pytała mnie gdzie idę. Więc (na początku) mówiłam, że spotkać się z nim, choć potem zaczęłam już kłamać, że idę gdzieś indziej, bo powiedzenie prawdy zazwyczaj kończyło się to awanturą. Że po co ci to, daj sobie z nim spokój, masz się zajmować nauką a nie chłopakami. I tak dalej, wszystko w tym samym tonie.
Najgorsza sytuacja jaką sobie przypominam z tych czasów, to gdy przyszłam spłakana do domu (bo to był właśnie ten dzień, gdy on mi oznajmił, że nie może mi zaoferować nic oprócz przyjaźni), a matka gdy mnie zobaczyła to urządziła mi awanturę. Oczywiście słynne "a nie mówiłam", ale też: jesteś głupia, sama jesteś sobie winna, ja ci mówiłam że nic dobrego ten chłopak ci nie przyniesie, ja wiedziałam, że tak będzie. A najgorsze było jej stwierdzenie we wściekłości, że ona zaraz do niego zadzwoni i go "tak opierdoli, że nie będzie wiedział jak się nazywa". Możecie sobie tylko wyobrażać, co ja wtedy czułam, jaki strach, że gdyby ona to faktycznie zrobiła, to jaki to byłby potworny wstyd, jakie upokorzenie... Na szczęście jej wtedy na to nie pozwoliłam. Ale tego co wtedy czułam naprawdę nie zapomnę nigdy.

To była moja jedyna relacja, która wyszła poza koleżeństwo (choć de facto właśnie nie wyszła). Po tym chłopaku kolejnych miłości już nie było. Tak się zacięłam, że odechciało mi się wszystkiego. Zdarzało mi nie raz, że ktoś mi się podobał czy nawet zaczynałam sie podkochiwać, ale dusiłam to w zarodku, nigdy nie dałam tego po sobie poznać. Byli też różni delikwenci, którzy ode mnie coś chcieli (nieliczni, ale jednak zdarzali się tacy amatorzy kwaśnych jabłek) którzy dostawali ode mnie wiadro lodu na głowę i wtedy sami szybko uciekali. Wiem, że wychodziłam wtedy na zimną sukę, ale musiałam na taką wyjść, bo przecież inaczej to by nie zadziałało. Prewencyjnie drugie wiadro wylewałam na siebie, żeby przypadkiem mi do głowy nie przyszło, aby „coś odpieprzać”.
Nie wiem co mną kierowało, bo trudno to nazwać logicznym postępowaniem. Strach przed samym próbowaniem, obawa odrzucenia, obawa że i tak się nie uda? Wpadłam wtedy w pułapkę myślenia, że skoro tamten mnie nie chciał, to czemu niby ten miałby? Najwyraźniej coś było ze mną mnie tak, byłam w jakiś sposób niewystarczająca, nieodpowiednia. A ten który sam mnie wybiera sam pewnie jest jakiś „wadliwy”, bo przecież są lepsze dziewczyny dookoła. Więc skoro on wybiera mnie taką spaczoną, to sam też taki spaczony być musi.

Dziś jestem już w takim momencie, że myślę, że nawet zakochać się bym nie umiała. A może właśnie nie "nawet" zakochać, tylko "właśnie" zakochać. Bo to jest właśnie sęk całej sprawy. Piszę, że nie umiem nawiązać relacji z mężczyznami, ale przecież było tych relacji w moim życiu tyle... Ale zawsze tylko kumpli, kolegów.

To jest ten dziwny paradoks, nie umiem nawiązać relacji z facetami, a przecież właśnie świetnie je nawiązuję. Doskonale czuję się w męskim towarzystwie, widywałam się z różnymi grupami chłopaków i zazwyczaj byłam wtedy jedyną dziewczyna "w stadzie". Koledzy z uczelni, koledzy kolegów, współlokatorzy kolegów, itp... Ich były dziesiątki. Ja się w tym towarzystwie czułam zawsze jak ryba w wodzie, ja się tam świetnie bawiłam, mam z tych spotkań same najlepsze wspomnienia. Z boku być może to wyglądało, że albo jestem jakąś potworną podrywaczką, albo nawet niejeden pomyślał, że jakimś kurwiszonem, ale nic bardziej mylnego. Z ŻADNYM z tych wszystkich kolesi, którzy przewinęli się przez ten czas nie łączyło mnie nic poza zwykłym koleżeństwem czy przyjaźnią, żadnego z nich nigdy nie dotknęłam i żaden nie dotknął mnie. Z kilkoma "dorobiłam" się naprawdę fajnej, wartościowej przyjaźni, potrafimy gadać ze sobą o wszystkim. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że lepiej się czuję z nimi, niż z dziewczynami (choć bardzo cenię sobie damskie towarzystwo i nie mam problemów w kontaktach z dziewczynami). Więc w zasadzie w czym problem? Właśnie w tym... Jeden z tych najbliższych kumpli powiedział mi kiedyś, że ze mną to można się kumplować lepiej niż z niejednym chłopakiem. Inny mi powiedział, że bardzo mnie ceni za to, że jestem taka normalna, że inne dziewczyny to są takie "mimozy", a jestem normalna. Jeszcze inny stwierdził (niedługo się żeni), że zaprosi mnie na swój wieczór kawalerski. Same komplementy i miłe słowa, co? Więc czemu kręcę nosem? Dlatego, że nagle dotarło do mnie, że mimo tylu fajnych, bliskich relacji żaden z nim nie umiałby spojrzeć na mnie jak na kobietę, ale tylko i wyłącznie jak na kumpla.
A może raczej to ja sama nie umiem spojrzeć na siebie inaczej.

I zastanawiam się teraz: gdzie ja popełniłam błąd? Bo niby nie dałam się wkręcić w słowa matki, nie dałam sobie wmówić, że „chłopy to psy”, może nawet na przekór jej słowom jeszcze bardziej dążyłam do tych relacji z chłopakami, ale mimo to sama zawsze buduję tą dziwną, niewidzialną, ale bardzo ostrą granicę. Zachowuję zawsze ten "koleżeński" dystans, który z jednej strony jest właśnie brakiem dystansu, bo jestem przy nich zupełnie na luzie, ale jednak jest dystansem, bo wiem, że nie mogłabym sobie pozwolić na nic więcej, na jakiś flirt czy cokolwiek, nie pozwoliłabym nawet by mnie którykolwiek z nich dotknął, już nawet nie mówię, że w jakiś "seksualny" sposób, ale w zasadzie to w żaden sposób... Gdzie i dlaczego siedzi we mnie ta blokada, i kto mi ją założył? Czy ojciec, czy matka, czy ta pierwsza odrzucona miłość? Do tej pory typowałam raczej do ostatnie, ale teraz to już sama nie wiem...

Nie potrafię sobie siebie wyobrazić w żadnym związku. I to nie tyle dlatego, że uważam, że jestem "nie taka", za brzydka, za mało ciekawa, czy jakaś tam jeszcze inna (choć o wszystko po części również). Ale głównie to nie to. Po prostu: ja? w związku? ja? Przecież to jakiś zupełny absurd... Przecież nie jestem typem dziewczyny, w której można się zakochać. Nie jestem typem dziewczyny za którą można się obejrzeć na ulicy. Co to za "typy", pewnie zapytacie? Sama nie wiem. Ale wiem po prostu, że ja do tej typologii nie należę... To mi się wydaje zupełnie nieosiągalne.
Tego, że nie mam żadnych doświadczeń w sferze seksualnej, dodawać chyba nie muszę.

Przez tyle czasu nie dostrzegałam w ogóle tego, jakie pranie mózgu dostałam od matki. Ale nie wiem też czy mogę "oskarżyć" na nią obecny stan rzeczy, czy może nie przesadzam? Nie wiem czy robiła to świadomie czy nieświadomie, nieważne. To nie jest kwestia pretensji, bo pretensje tu już nic nie zmienią. Ale udawać nie mogę, że jest wszystko w porządku, bo staję nagle w prawdziwe tego jak bardzo skrzywiona jestem, i ta prawda mnie szokuje i przeraża... Patrzę oniemiała na ten paradoks samej siebie, jak bardzo garnę się do tych facetów, jednocześnie od nich cały czas uciekając. Jak bardzo pragnę bliskości, również tej fizycznej, a przecież nie pozwoliłabym nikomu by się do mnie zbliżył. Cierpię ostatnio na nawał snów erotycznych, które niby są przyjemne, ale wiem, że w rzeczywistości coś takiego nie mogłoby mieć miejsca.

Wręcz uwierzyć nie mogę, że tyle czasu w ogóle tego nie widziałam. Na trop naprowadziła mnie dopiero koleżanka, która zapytała mnie czemu ja tak uciekam do facetów. Zdziwiłam się, bo czy ja uciekam? No bzdura zupełna. Przecież jest dokładnie odwrotnie. A ona na to: przecież wiesz, że ja nie o tym mówię. Kolegów masz wielu, bo to ci daje złudne poczucie, że się wcale facetów ich nie boisz i ich nie unikasz. A tak naprawdę to ty uciekasz od facetów jak oparzona.
Wtedy ją prawie wyśmiałam, ale coś mnie jednak zaintrygowało i połknęłam haczyk. Zaczęłam o tym myśleć, analizować... I nagle wszystko zaczęło do siebie pasować, przyczyny i skutki... Tak, przyznaję się już wszystkiego, przed wami i przed samą sobą. Tak, uciekam. Przyznaję, że mimo iż bardzo nie chciałam i bardzo się broniłam, to jednak dałam sobie wmówić, że nie powinnam z nikim być, że lepiej być samemu, że to jedyny słuszny wariant życia. Rozsądek i serce (czasem okazuje się, że jedno drugiego nie wyklucza), mówią, że z facetami mi fajnie, bo taka zresztą jest prawda. Ale coś w środku, jak jakiś przekaz podprogowy wmawia mi, że tak, jest ci fajnie, ale do czasu, bo gdy przekroczysz tą granicę, to zginiesz.
A problem właśnie jest w tym, że ja CHCĘ przekroczyć tą granicę. Tylko że dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego,wcale po jej przekroczeniu nie zginę. I że nie ma w tym nic złego, że nie muszę się z tego powodu czuć winna, ani nikogo za to przepraszać... Bycie kumpelą jest bardzo miłe i bardzo wam chłopaki za te wszystkie lata dziękuję... ale to już mi nie wystarcza.

Jak ja mam się z tego skrzywienia wyzwolić....?

Dopiero oswajam się z tymi wszystkimi myślami, dopiero dociera do mnie, że tyle czasu nadziwić się nie mogłam czemu mi z nikim nie wychodzi, a przecież sama to powodowałam... Świadomie czy nieświadomie – nieważne. Ważne, że teraz patrzę na to bardzo świadomie. Tego posta pisałam kilka ładnych godzin, czytałam wielokrotnie, poprawiałam i zmieniałam. Tak aby napisać wszystko, a jednak wiem, że pewnie jutro mogłabym dopisać jeszcze więcej. Nie rozmawiałam jeszcze o tym z nikim, szykuję się tego, zastanawiam się którą koleżankę do tego zdybać. Choć mam obawy aby się tak całkiem otworzyć i rozmawiać na temat tego swojego w zasadzie najwstydliwszego problemu to wiem, że muszę z kimś o tym porozmawiać. Potrzebuję kogoś na tyle bliskiego bym mogła się tak uzewnętrznić i kogoś na tyle zdystansowanego by umiał na to spojrzeć obiektywnie. Na razie piszę to tutaj, samo napisanie tego to już dla mnie dużo. W przyszłym tygodniu spróbuję o ty porozmawiać na terapii. Chodzę na terapię już 4 lata, a nigdy, ale to NIGDY nie poruszyłam nawet tematu swoich relacji damsko męskich. Bo zawsze wychodziłam z założenia, że tego działu w moim życiu w ogóle nie ma, więc nie ma o czym rozmawiać. Sama unikałam tego tematu, bo się go bałam w ogóle ruszać, bo wiedziałam, że mówienie o tym będzie bolesne. Tak zamiatałam to przez lata pod dywan, udawałam, że żaden problem nie istnieje. Problem? Jaki problem, przecież ja nie potrzebuję nikogo kochać, ja sobie sama świetnie daje radę i zawsze sobie poradzę...

Teraz widzę, że ten problem JEST i to nie jakiś tam mały i niepozorny, tylko tak wielki, że samą mnie to zszokowało. Ale mimo tego lęku wiem, że muszę stanąć z tym twarzą w twarz. Bo jeśli tego nie zrobię teraz, to mogę nie zrobić już nigdy.
Avatar użytkownika
Amaya
 
Posty: 13
Dołączył(a): 16 mar 2012, o 21:23
Lokalizacja: Pomorze

Re: Nie potrafię nawiązać relacji z facetami

Postprzez cargobull » 16 mar 2012, o 22:26

Przeczytałem całość, mam nadzieję, że wszystko zrozumiałem. Bardzo klarownie wszystko opisałaś - tak, że nie miałem problemów ze zrozumieniem Twojego problemu. Po części wiem co czujesz, bo ze mną było (? - a może nadal jest) podobnie. Mam 21 lat, zawsze się dogadywałem z dziewczynami, ale nigdy to jakaś tam miłość nie była, nawet sobie wyobrazić nie mogłem siebie w jakimś związku czy czymś takim. Dopóki nie poznałem naprawdę wyjątkowej dziewczyny. Dopiero po miesiącach poznawania jej zaczęła docierać do mnie myśl, że może jednak umiem, że da się to ze mną zrobić. Niestety nie wypaliło mi to z nią, bo wciąż jestem sam, ale sądzę, że tak jest i z Tobą. Jak trafisz na faceta odpowiedniego, to sama to poczujesz.

Ale fakt faktem - wiem, że nie chcesz obwiniać mamy, ale zrobiła Ci krzywdę - straszną krzywdę. Próbowała Cię "chronić". Ale co to za ochrona? Że ją skrzywdził JEDEN facet, to przyjęła założenie, że wszyscy faceci to świnie i trzeba od nich trzymać się z daleka. Ale to, że sobie wybrała takiego a nie innego to tylko i wyłącznie jej wina, nie powinnaś za to cierpieć. Poza tym, żebyś sama umiała dokonać wyboru jakiego faceta Ty byś chciała za partnera, też powinnaś się na kimś sparzyć, żeby wiedzieć jacy są warci zachodu a jacy nie. Bo istnieją normalni faceci, nie wszyscy zdradzają na lewo i prawo.

Na pewno na tego odpowiedniego jeszcze nie trafiłaś, skoro nic jeszcze nie poczułaś. Ale zakochać się można nie tylko od pierwszego obejrzenia. Ja się zakochałem dopiero gdy dobrze kogoś poznałem. Powinnaś moim zdaniem poznawać facetów nadal, w końcu trafisz i coś poczujesz. Mnie to zajęło ponad 8 miesięcy samego poznawania, ale z tym się nie należy spieszyć. Wykorzystaj to, że łatwo nawiązujesz kontakt z facetami. Ja na przykład nie mam tego przywileju, wielką trudność sprawia mi nawiązanie kontaktów z kobietami - jestem nieśmiały, boję się zacząć, bo później nie ma problemu, najgorszy pierwszy krok. Ale u Ciebie jest pod tym względem w porządku.

Ale podoba mi się fakt, że pomimo destrukcyjnego działania matki potrafiłaś myśleć samodzielnie. Nie wszyscy to potrafią. Gadanie matki wywarło na Tobie wpływ niewątpliwie, ale nadal gdzieś tam zza chmur prześwituje słońce, więc sądzę, że Ci się to wszystko naprostuje jako poznasz kogoś odpowiedniego i nie będziesz o niczym mówić mamie : )

Pozdrawiam!
cargobull
 
Posty: 6
Dołączył(a): 19 lut 2012, o 20:14
Lokalizacja: Gdańsk

Re: Nie potrafię nawiązać relacji z facetami

Postprzez Amaya » 17 mar 2012, o 03:45

cargobull napisał(a):Ale fakt faktem - wiem, że nie chcesz obwiniać mamy, ale zrobiła Ci krzywdę - straszną krzywdę. Próbowała Cię "chronić". Ale co to za ochrona? Że ją skrzywdził JEDEN facet, to przyjęła założenie, że wszyscy faceci to świnie i trzeba od nich trzymać się z daleka. Ale to, że sobie wybrała takiego a nie innego to tylko i wyłącznie jej wina, nie powinnaś za to cierpieć. Poza tym, żebyś sama umiała dokonać wyboru jakiego faceta Ty byś chciała za partnera, też powinnaś się na kimś sparzyć, żeby wiedzieć jacy są warci zachodu a jacy nie. Bo istnieją normalni faceci, nie wszyscy zdradzają na lewo i prawo.


No dokładnie tak... Życia nie można się nauczyć z książek, ani z rad starszych od siebie osób. Owszem, mogę posłuchać tego co ktoś bardziej doświadczony ma do powiedzenia i wziąć sobie te słowa do serca, ale to nie znaczy, że w ten sposób będę definiować swoje postępowanie i ze wszystkiego się wycofywać. Człowiek uczy się na błędach, innej możliwości nie ma.

Znajomość z chłopakiem o którym pisałam była taka trochę dobra, a trochę zła. Problem z nim polegał na tym, że on sam nie wiedział czego chce, był bardzo niestabilny emocjonalnie (choć kto w wieku nastu lat jest stabilny? ;)). Miałam do niego jakąś tam pretensję, że zamiast od razu dać mi kosza tyle czasu mnie zwodził, zachowując się w sposób, który był bardzo niejednoznaczny, a często nawet wskazujący na to, że jednak chce ze mną być. Może trochę sama się w to wpakowałam, byłam zakochana i leciałam jak ćma do ognia wiedząc, że nic z tego nie będzie, ale przecież o tym wszystkim ja sama musiałam przekonać się na własnej skórze! Czy na kogokolwiek kto się zaangażował podziałają słowa "daj sobie z nim spokój"? Szczerze wątpię. Oczywiście, przez cały ten czas mimo swojego miłosnego zaślepienia miałam też swój rozum i gdy ta znajomość z biegiem czasu stała się destrukcyjna to sama ją zakończyłam. Przez pewien czas miałam w sobie takie poczucie skrzywdzenia, oszukania, ale to minęło i dziś naprawdę nie mam do niego żadnych żali. Kiedyś myślałam o tym, że chciałabym to wymazać ze swojego życiorysu, ale dziś uważam, że pomimo wszystko to było bardzo ważne (jeśli nawet nie najważniejsze w moim dotychczasowym życiu) doświadczanie, które wiele mnie nauczyło. I to jest właśnie to o czym piszesz - samodzielne dokonanie wyboru, możliwość spróbowania, przekonania się na własnej skórze. Lepiej sparzyć się i wiedzieć, niż wycofać się i zastanawiać co by było gdyby.

Poza tym, wiele dobrego też się między nami stało, jest co powspominać i z czego się pośmiać. Po kilku latach odnowiliśmy nawet kontakt (oczywiście mama o tym nie wie, bo wtedy to dopiero bym się nasłuchała), spotykamy się od czasu do czasu żeby pogadać, umiemy ze sobą normalnie rozmawiać. Cieszy mnie to, że nie muszę mieć w nim wroga. Znamy się kawał czasu, mamy wiele fajnych wspomnień z czasów "nastoletnich ekscesów", czemu więc mam hodować w sobie urazę i wmawiać sobie, że go nienawidzę? Nie wyszła nam miłość, trudno, widocznie tak miało być. Dawno temu się odkochałam, odchorowałam już wszystko co miałam do odchorowania i dziś patrzę na tego człowieka zupełnie neutralnie i nie widzę powodu, bym miała robić z siebie ofiarę. I to właśnie najbardziej bolało mnie w zachowaniu mojej matki - ona zawsze chciała zrobić ze mnie ofiarę, wmówić mi jak to bardzo on mnie skrzywdził. Może czasem przeginał, może był niezdecydowany, ale czy to od razu znaczy okropne skrzywdzenie? Ja tego tak nie widzę. Najgorsze było właśnie to, że matka mi to wmawiała nie wiedząc dosłownie NIC o tym co tak naprawdę się między nami stało, ona z góry założyła, że to ja jestem ta biedna, a on ten zły. Nie dawała mi szansy na wyciągnięcie własnych wniosków i odczuwania własnych uczuć, ona koniecznie chciała mi wmówić swoją wersję wydarzeń. A to było strasznym przegięciem.

cargobull napisał(a):Na pewno na tego odpowiedniego jeszcze nie trafiłaś, skoro nic jeszcze nie poczułaś.


Być może masz rację, tylko właśnie obawiam się, że to nie tu jest pies pogrzebany. Nie w spotkaniu kogoś odpowiedniego, a w moim podejściu. Owszem, może faktycznie nie natrafiłam jeszcze na tego "swojego" człowieka, ale boję się, że nawet jak na niego natrafię, to zachowam się tak jak zawsze - czyli ucieknę. Wmówię sobie, że tego nie chcę, wyleję sobie (albo jemu) kilka wiader z lodem na głowę, a potem udam, że nic się nie stało i wrócę do codzienności. Taki scenariusz najbardziej mnie przeraża. Bo tak to zawsze funkcjonowało. Koledzy - fajnie, lubimy się, pośmiejemy się, jak trzeba to pogadamy też na poważnie, ale coś więcej - nigdy.

Może faktycznie, są już te przebłyski słońca o których pisałeś, prawda też jest taka, że teraz już wiem że coś jest ze mną nie tak (a długo tego nie dostrzegałam), jestem tego świadoma i mogę już na tym bazować budując swój nowy sposób myślenia, patrzenia na siebie i na te różne relacje, ale obawiam się, że ta "spłoszona łania" która zawsze odskakuje jak oparzona i ucieka, tak łatwo ze mnie nie wyjdzie.

cargobull napisał(a):Ale zakochać się można nie tylko od pierwszego obejrzenia. Ja się zakochałem dopiero gdy dobrze kogoś poznałem. Powinnaś moim zdaniem poznawać facetów nadal, w końcu trafisz i coś poczujesz. Mnie to zajęło ponad 8 miesięcy samego poznawania, ale z tym się nie należy spieszyć. Wykorzystaj to, że łatwo nawiązujesz kontakt z facetami. Ja na przykład nie mam tego przywileju, wielką trudność sprawia mi nawiązanie kontaktów z kobietami - jestem nieśmiały, boję się zacząć, bo później nie ma problemu, najgorszy pierwszy krok. Ale u Ciebie jest pod tym względem w porządku.


Ach oczywiście, że nie jest od pierwszego wejrzenia... O miłościach mówić nie mogę (oprócz tej jednej), ale zauroczeń miałam kilka i każde z nich działało w taki sposób, że dany człowiek zaczynał mnie fascynować i mi się podobać dopiero po bliższym poznaniu. Dotyczy to sfery duchowej, ale również fizycznej.
Ja w zasadzie też jestem nieśmiała. Ale tylko na początku :haha: Miałabym pewnie problem by sama pierwsza do kogoś zagadać, choć tak się też zdarzało. Ale jak widzę, że ktoś podchodzi do mnie przyjaźnie i bez uprzedzeń to bardzo szybko znika dystans i potem to już samo się kręci. Sama nie wiem co mnie tak zawsze do tych facetów ciągnęło, ale myślę, że to że oni są tacy jakby... prostsi ;) ale w tym bardzo pozytywnym znaczeniu. Dziewczyny (oczywiście nie wszystkie) mają niestety tendencje do różnych takich fochowatych sytuacji, niedomówień... a ja tego bardzo nie lubię (dlatego koleżanki dobierałam sobie zawsze bardzo starannie). A koledzy to jacyś tacy zawsze bardzo konkretni byli, to mi pasowało. Poza tym ja po prostu lubię męskie towarzystwo. Miałam taką znajomą, która mówiła mi często, że nie rozumie jak ja mogę "bujać się z tymi idiotami, słuchać ich tępych żartów i jeszcze się z nich śmiać". A dla mnie to nie byli idioci, ani tępe żarty, ja ich po prostu lubiłam takimi jakimi są.
Dlatego właśnie, pomimo że mam swoje koleżanki i lubię z nimi spędzać czas, to jednak gdybym miała wybór czy wyjść gdzieś z nimi czy z chłopakami to zawsze wybiorę chłopaków.

cargobull napisał(a):Ale podoba mi się fakt, że pomimo destrukcyjnego działania matki potrafiłaś myśleć samodzielnie. Nie wszyscy to potrafią. Gadanie matki wywarło na Tobie wpływ niewątpliwie, ale nadal gdzieś tam zza chmur prześwituje słońce, więc sądzę, że Ci się to wszystko naprostuje jako poznasz kogoś odpowiedniego i nie będziesz o niczym mówić mamie : )


Mi też się podoba to, że umiałam myśleć samodzielnie ;) co nie zmienia faktu, że jednak (pomimo szarpaniny) dałam się skrzywić i teraz muszę się z tego jakoś wykaraskać.
Zawsze chodziłam własnymi ścieżkami i matce to zawsze nie pasowało, dlatego rodziły się konflikty. Teraz wiem już, że ich nie uniknę, bo nie wymuszę na mamie innego myślenia. Ale mogę za to zmienić swoje. Czy raczej postępowanie, bo myślenie jest całkiem ok. Nie uważam, że wszyscy faceci są idiotami, chamami, oszustami, itp. Absolutnie nie. Wręcz przeciwnie nawet, te wszystkie znajomości, które przez lata zawierałam pokazały mi to, że faceci są fajni. Niefajni oczywiście też są, ale od nich trzymam się z daleka. Swój rozum mam, potrafię o sobie decydować. Przykre jest to, że mama nie chciała mi na to pozwolić. I o ile jeszcze inaczej jest gdy jest się nastolatkiem i rodzicom wtedy więcej wolno, to jednak teraz gdy jestem dorosłą kobietą i nadal słyszę te same teksty, ten sam wyrzut "zakochałaś się?", to jednak to jest już przesada. Potrafię to olać i jeśli mi się zamarzy to się będę zakochiwać w kim popadnie i nie będę się z tego tłumaczyć. Ale niestety, pomimo swojego rozumu, zdania i autonomii, jednak gdzieś w środku mnie siedzi to licho i każe mi w te bzdury wierzyć, każe mi uciekać i postępować dokładnie odwrotnie niż bym chciała. I w tym tkwi właśnie cały problem.

Nie mówić mamie - do tego nie musisz mnie przekonywać ;) o istnieniu zdecydowanej większości chłopaków z którymi zwykłam się "bujać" matka nie wiedziała. I całe szczęście, bo by chyba zawału dostała. Robiłam to dla własnego spokoju, bo choć nigdy nie byłam przed nią skłonna do zwierzeń, to jednak gdyby umiała się normalnie zachowywać, to nie musiałabym robić tajemnic. A tak po prostu nie miałam wyboru.
Podejrzewam, że nawet gdybym się z kimś związała to nie powiedziałabym o tym matce. A już na pewno nie przedstawiałabym jej tego człowieka. Ale jakoś nie mam z tego powodu poczucia winy...

pozdrawiam :)
Avatar użytkownika
Amaya
 
Posty: 13
Dołączył(a): 16 mar 2012, o 21:23
Lokalizacja: Pomorze

Re: Nie potrafię nawiązać relacji z facetami

Postprzez cargobull » 17 mar 2012, o 13:06

Bardzo mądrze piszesz. Każdy powinien się uczyć na cudzych błędach, ale nie można ich traktować jak swoich. Każdy jest inny, nie wiadomo jakie było drugie dno problemów innych ludzi, więc to co robisz jest jak najbardziej zdrowe - wysłuchać kogoś można, ale nadal myśleć samodzielnie, bo przecież ktoś się też może mylić.

Amaya napisał(a):Być może masz rację, tylko właśnie obawiam się, że to nie tu jest pies pogrzebany. Nie w spotkaniu kogoś odpowiedniego, a w moim podejściu. Owszem, może faktycznie nie natrafiłam jeszcze na tego "swojego" człowieka, ale boję się, że nawet jak na niego natrafię, to zachowam się tak jak zawsze - czyli ucieknę. Wmówię sobie, że tego nie chcę, wyleję sobie (albo jemu) kilka wiader z lodem na głowę, a potem udam, że nic się nie stało i wrócę do codzienności. Taki scenariusz najbardziej mnie przeraża. Bo tak to zawsze funkcjonowało. Koledzy - fajnie, lubimy się, pośmiejemy się, jak trzeba to pogadamy też na poważnie, ale coś więcej - nigdy.

Bo koledzy powinni zostać w sferze koleżeństwa, bo i tacy są w życiu potrzebni. A z Twoich opisów moim zdaniem wynika, że na prawdę nie spotkałaś jeszcze nikogo odpowiedniego. Rzadko kiedy pierwsza "miłość" okazuje się tą odpowiednią, jedyną. Mówisz, że boisz się, że jak trafisz na odpowiedniego to coś popsujesz. Przecież właśnie uświadomiłaś sobie wiele spraw, co się stało i dlaczego. Zdiagnozowałaś problem, po co masz w nim siedzieć? W życiu każdego z nas przychodzi czas, kiedy sobie coś uświadamiamy - u jednych to małe rzeczy, u innych grubsza sprawa. Tam gdzie jest taka grubsza sprawa - potrzeba czasu, dużo czasu. Ja sam niedawno tak jak i Ty ściągnąłem sobie klapki z oczu i teraz zwyczajnie powoli się naprostowuję. U Ciebie też nie stanie się to z dnia na dzień, daj sobie na to czas, musisz się z tym oswoić, takich zmian nie da się dokonać w ciągu kilku dni czy tygodni. Skoro wiesz co jest problemem - nie walcz z nim. Musisz go oswoić - wtedy będziesz robiła z tym co chciała i nie dopuścisz, żeby Ci to cokolwiek zepsuło. Postaraj się nikomu nie wylewać zimnych kubłów na głowę, tylko podchodzić z dystansem - nie mówić niczego czego mogła byś później żałować. Jednak masz prawo popełniać błędy, jesteś tylko człowiekiem - jak z jednym nie wyjdzie, to będzie i inny, może nawet lepszy. Jak ktoś będzie chciał, to pomimo zimnych kubłów tak łatwo nie odpuści ;)


Amaya napisał(a):Ach oczywiście, że nie jest od pierwszego wejrzenia... O miłościach mówić nie mogę (oprócz tej jednej), ale zauroczeń miałam kilka i każde z nich działało w taki sposób, że dany człowiek zaczynał mnie fascynować i mi się podobać dopiero po bliższym poznaniu. Dotyczy to sfery duchowej, ale również fizycznej.
Ja w zasadzie też jestem nieśmiała. Ale tylko na początku :haha: Miałabym pewnie problem by sama pierwsza do kogoś zagadać, choć tak się też zdarzało. Ale jak widzę, że ktoś podchodzi do mnie przyjaźnie i bez uprzedzeń to bardzo szybko znika dystans i potem to już samo się kręci. Sama nie wiem co mnie tak zawsze do tych facetów ciągnęło, ale myślę, że to że oni są tacy jakby... prostsi ;) ale w tym bardzo pozytywnym znaczeniu. Dziewczyny (oczywiście nie wszystkie) mają niestety tendencje do różnych takich fochowatych sytuacji, niedomówień... a ja tego bardzo nie lubię (dlatego koleżanki dobierałam sobie zawsze bardzo starannie). A koledzy to jacyś tacy zawsze bardzo konkretni byli, to mi pasowało. Poza tym ja po prostu lubię męskie towarzystwo. Miałam taką znajomą, która mówiła mi często, że nie rozumie jak ja mogę "bujać się z tymi idiotami, słuchać ich tępych żartów i jeszcze się z nich śmiać". A dla mnie to nie byli idioci, ani tępe żarty, ja ich po prostu lubiłam takimi jakimi są.
Dlatego właśnie, pomimo że mam swoje koleżanki i lubię z nimi spędzać czas, to jednak gdybym miała wybór czy wyjść gdzieś z nimi czy z chłopakami to zawsze wybiorę chłopaków.


I moim zdaniem to jest właśnie najzdrowsze podejście jakie można mieć do innej płci. Dziewczyny i chłopaki czasem biegają w stadach, co jest takim dziwnym przyzwyczajeniem z czasów dzieciństwa kiedy to było raczej normalne. Ale niektórym tak zostaje nie wiadomo czemu. Przecież w naszym wieku to już jest raczej wskazane jak najwięcej się kontaktować z płcią przeciwną. Ja też wolę towarzystwo kobiet niż facetów. Ale tak powinno być - kobiety powinny się kontaktować z facetami i odwrotnie, a nie, że chłopaki wszędzie biegają z chłopakami a dziewczyny z dziewczynami... Takie połączenia raczej nie są zdrowe, a spotkać je można na przykład na paradzie miłości :? Chyba każdy jak się tak zastanowi to do takiego wniosku prędzej czy później dojdzie. Więc świetnie robisz, że nie słuchasz się koleżanek, z których na moje oko jedne Ci zazdroszczą kontaktów z chłopakami, bo pewno też by tak chciały, a inne mają coś z podejścia Twojej mamy - sparzyły się na kimś i od razu skreślają cały rodzaj męski.

Amaya napisał(a):Ale mogę za to zmienić swoje. Czy raczej postępowanie, bo myślenie jest całkiem ok. Nie uważam, że wszyscy faceci są idiotami, chamami, oszustami, itp. Absolutnie nie. Wręcz przeciwnie nawet, te wszystkie znajomości, które przez lata zawierałam pokazały mi to, że faceci są fajni. Niefajni oczywiście też są, ale od nich trzymam się z daleka. Swój rozum mam, potrafię o sobie decydować. Przykre jest to, że mama nie chciała mi na to pozwolić. I o ile jeszcze inaczej jest gdy jest się nastolatkiem i rodzicom wtedy więcej wolno, to jednak teraz gdy jestem dorosłą kobietą i nadal słyszę te same teksty, ten sam wyrzut "zakochałaś się?", to jednak to jest już przesada. Potrafię to olać i jeśli mi się zamarzy to się będę zakochiwać w kim popadnie i nie będę się z tego tłumaczyć. Ale niestety, pomimo swojego rozumu, zdania i autonomii, jednak gdzieś w środku mnie siedzi to licho i każe mi w te bzdury wierzyć, każe mi uciekać i postępować dokładnie odwrotnie niż bym chciała. I w tym tkwi właśnie cały problem.


No i świetnie i tak trzymać. Wiesz, jak już mówiłem sądzę, że to trochę jeszcze potrwa zanim będziesz myślała wyłącznie samodzielnie, bez echa głosu mamy z dzieciństwa. Ale to minie, jeśli samej Ci się nie uda tego przezwyciężyć, możesz znaleźć kogoś kto Ci w tym pomoże. Masz bardzo zdrowe podejście do problemu, więc z czystym sumieniem mogę Ci powiedzieć, żebyś robiła wszystko po swojemu - na pewno tak będzie dla Ciebie najlepiej i najrozsądniej. A z racji swojego wieku możesz śmiało próbować wymazać to co Ci mówiła mama. Sądzę, że ułatwi Ci sprawę, jeśli wybaczysz to jej i sobie. Masz jej myślenie zaszczepione w sobie, bo ona była dla Ciebie przecież całym światem, jak mogłaś jej nie słuchać choćby trochę? Nie mogła nie wywrzeć na Tobie żadnego myślenia. Ale teraz możesz się go pozbyć. Najważniejszy krok zrobiłaś - otworzyłaś oczy. Możesz naprostować to co pokrzywione i pamiętaj... nie spiesz się, powoli do celu ;)

Pozdrawiam!
cargobull
 
Posty: 6
Dołączył(a): 19 lut 2012, o 20:14
Lokalizacja: Gdańsk

Re: Nie potrafię nawiązać relacji z facetami

Postprzez caterpillar » 17 mar 2012, o 23:18

oooo wiedze ,ze masz kolejnego kolege do kolekcji ;)

Witaj Amaya!

przeczytalam Twoj post natomias odpowiedzi pobierznie

Mysle ,ze do twojego problemu zarowno ojciec (swoja postawa) jak i matka mocno sie przylozyli.

Ojciec uciol relacje z Toba a wiadomo ,ze kazde dziecko po cichu liczy ,ze jednak bedzie mialo choc troche milosci od rodzica, natomiast matka skutecznie przekonala cie do tego ,ze nie ma co inwestowac w uczucia .

najgorsza czescia twojego postu bylo dla mnie to jak piszesz o wysmianiu i oskarzaniu gdy pierwszy raz przyszlas z placzem- STRASZNE .

Twoja matka najwyrazniej w chory sposob pragnie chronic Cie przez "zyciowa porazka pt milosc"

ale jej problemy sa jej problemami natomast Ty definitywnie musisz cos zrobic ze swoim .

czytajac Ciebie mialam wrazenie ,ze jestes bardzo rozsadna i sympatyczna dziewczyna ..nadal mam ;)

mysle ,ze warto poruszyc ten problem na terapi i wziasc byka z rogi :wink:

pozdrawiam!
Avatar użytkownika
caterpillar
 
Posty: 7067
Dołączył(a): 29 maja 2008, o 16:15
Lokalizacja: część świata

Re: Nie potrafię nawiązać relacji z facetami

Postprzez Amaya » 18 mar 2012, o 02:20

caterpillar napisał(a):oooo wiedze ,ze masz kolejnego kolege do kolekcji ;)

Wiem, że nie to miałas na myśli, ale chciałabym tylko nadmienić, że ja kolegów (ani koleżanek zresztą też) nie kolekcjonuję ;) kolekcjonować to można znaczki, a nie ludzi ;)


caterpillar napisał(a):Mysle ,ze do twojego problemu zarowno ojciec (swoja postawa) jak i matka mocno sie przylozyli.
Ojciec uciol relacje z Toba a wiadomo ,ze kazde dziecko po cichu liczy ,ze jednak bedzie mialo choc troche milosci od rodzica, natomiast matka skutecznie przekonala cie do tego ,ze nie ma co inwestowac w uczucia.

Tak, myślę, że w czasach kiedy jeszcze byłam młoda (nie żebym teraz była stara, ale chodzi mi o te nastoletnie lata) faktycznie po cichu jakoś liczyłam na to, że ojciec jednak choć w ułamku będzie ojcem. Z racji, że moja rodzina jest mała, to jednak jakoś tak szukałam kontaktu z tym ojcem, zwłaszcza, że z mamą nie raz bywało ciężko, zawsze była między nami szarpanina. Więc jakoś tak szukałam tej "drugiej strony". Ale cóż, ojciec sobie tego nie życzył - trudno. Nie powiem, że mnie to wtedy nie zabolało, ale z biegiem czasu nabrałam dystansu i dziś przynajmniej wiem, że niczego nie powinnam od niego oczekiwać. W tej sytuacji akurat bardzo sprawdza się powiedzenie "brak oczekiwań - brak rozczarowań".
A mama... no cóż. Tak jak napisałaś, skutecznie mnie przekonała. Choć chyba właśnie nie do końca skutecznie ;) na szczęście...

caterpillar napisał(a):najgorsza czescia twojego postu bylo dla mnie to jak piszesz o wysmianiu i oskarzaniu gdy pierwszy raz przyszlas z placzem- STRASZNE.

Oj tak, straszne. To jest jedno z najgorszych wspomnień jakie mogłabym wyłonić ze swoich zbiorów pt "ja kontra matka". Nie dość, że już i tak czułam się wtedy koszmarnie (każdy kto był kiedyś w sytuacji, że jego uczucie zostało odrzucone wie co się wtedy czuje, a jest to odczucie wyjątkowo bolesne) to ona jeszcze musiała mi dodać "atrakcji". Płaczliwa nigdy nie byłam, ale naprawdę, rany boskie, jak ja wtedy płakałam... Koszmar jakiś. Już sama nie wiedziałam co było gorsze, czy to odrzucenie, czy te wrzaski matki. Ja naprawdę nie wymagałam aby mama mnie przytulała i pocieszała, bo tak naprawdę to wcale nie chciałabym. Ale wystarczyło by, aby chociaż nic nie mówiła.


caterpillar napisał(a):Twoja matka najwyrazniej w chory sposob pragnie chronic Cie przez "zyciowa porazka pt milosc"
ale jej problemy sa jej problemami natomast Ty definitywnie musisz cos zrobic ze swoim .
mysle ,ze warto poruszyc ten problem na terapi i wziasc byka z rogi :wink:

Oj tak, bardzo chory sposób ochrony... To tak jakby zabraniać małemu dziecku chodzić, no bo przecież może się przewrócić. Tylko jak inaczej nauczyć się czegoś nie próbując tego? No nie da się.
Tu masz rację - jej problemy są jej problemami. Ja już wiem, że do niczego jej nie przekonam, wiele razy próbowałam, ale to wszystko jest jak grochem o ścianę, więc odpuściłam. Może kiedyś zrozumie, że przede wszystkim ona sama musi sobie pomóc. Ale skoro nie chce, to ja już tu nic nie zdziałam.

Szykuję się jakoś do poruszenia tego tematu na terapii, ale czuję, że łatwo nie będzie. Co innego napisać na spokojnie, a co innego rozmawiać o tym z kimś twarzą w twarz. Boję się aby zaraz nie zebrało mi się na płacz, jakoś same myślenie o tym powoduje, że robię się taka malutka. Ale będę próbować, bo teraz już wiem na milion procent, że coś trzeba z tym zrobić i że to samo nie zniknie. Na szczęście nie jestem typem osoby, która łatwo się poddaje ;)
Dziś już trochę pogadałam o tym z koleżanką, może bardzo dookoła i niedosłownie, ale już mi się trochę lepiej zrobiło. Był dobry klimat do zwierzeń, wiosna, słońce, jakoś tak zupełnie swobodnie to poszło. Coraz bardziej oswajam ten temat w sobie i widzę już jako takie postępy. Małe bo małe, ale w końcu nie od razu Rzym zbudowano ;)

caterpillar napisał(a):czytajac Ciebie mialam wrazenie ,ze jestes bardzo rozsadna i sympatyczna dziewczyna ..nadal mam ;)

Dziękuję, bardzo mi miło ;)
Avatar użytkownika
Amaya
 
Posty: 13
Dołączył(a): 16 mar 2012, o 21:23
Lokalizacja: Pomorze

Re: Nie potrafię nawiązać relacji z facetami

Postprzez caterpillar » 18 mar 2012, o 12:50

Amaya
nie chce Ci tu robic psychoterapii (bo sie do tego nie nadaje :P )

ale mam wrazenie ,ze mocno tkwi w Tobie to wysmianie i pogarda dla twoich uczuc . Mysle sobie ,ze ja osobiscia bala bym sie kolejnej porazki uczuciowej, bala bym sie pokazac ,ze jestem zakochana ,zeby pozniej w razie czego nie slyszec
"a nie mowilam !!"

Napisalam o tym ,ze Twoja mama ma problemy ale to nie znaczy ,ze TY masz obowiaze ja wyciagac z nich , oczywiscie warto jasno komunikowac swoje potrzeby ale Ty jej nie zmienisz,nie uzdrowisz ,nie naprawisz myslenia jesli sama tego nie bedzie chciala, wiec skoncetruj sie na sobie .

Ciesze sie ,ze podejmujesz rozmowy na ten temat i wierze ,ze z czasem bedzie Ci latwiej i latwiej

Co innego napisać na spokojnie, a co innego rozmawiać o tym z kimś twarzą w twarz. Boję się aby zaraz nie zebrało mi się na płacz, jakoś same myślenie o tym powoduje, że robię się taka malutka.



a jak u Ciebie jest z placzem w ogole ??

bo mam wrazenie ,ze starasz sie byc silna troche na pokaza (mamie?)

pozdrawiam!
Avatar użytkownika
caterpillar
 
Posty: 7067
Dołączył(a): 29 maja 2008, o 16:15
Lokalizacja: część świata

Re: Nie potrafię nawiązać relacji z facetami

Postprzez Amaya » 18 mar 2012, o 15:21

caterpillar napisał(a):Amaya
nie chce Ci tu robic psychoterapii (bo sie do tego nie nadaje :P )

ale mam wrazenie ,ze mocno tkwi w Tobie to wysmianie i pogarda dla twoich uczuc . Mysle sobie ,ze ja osobiscia bala bym sie kolejnej porazki uczuciowej, bala bym sie pokazac ,ze jestem zakochana ,zeby pozniej w razie czego nie slyszec "a nie mowilam !!"

Chyba jednak trochę nadajesz się do tej psychoterapii, bo naprawdę trafiłaś w sedno...
Tu ci muszę przyznać 100 % racji - faktycznie mocno tkwi we mnie to odczucie pogardy i tego, że mnie ktoś wyśmieję z powodu moich uczuć. Faktycznie, za wszelką cenę nie dałabym po sobie poznać, że jestem zakochana, tak jakby to było nie wiadomo jakim obciachem albo jakbym coś bardzo złego zrobiła. I oczywiście na pierwszym miejscu tego rankingu jest matka, ale szczerze mówiąc to ja się tego wstydzę przed wszystkimi. Nie wiem czy umiałabym się przyznać przed którąkolwiek koleżanką, nawet tą najbliższą, że się w kimś zakochałam. A przed kolegami to już w ogóle nigdy w życiu! Nie wiem czemu to przybrało aż takie rozmiary, bo jednak za czasów tej pierwszej historii rozmawiałam o tym z dziewczynami i jakoś żadna głowy mi nie urwała, co więcej mogę nawet powiedzieć, że bardzo mi wtedy pomogły. Wtedy jakoś jeszcze nie wstydziłam się przyznać, przynajmniej im. Ale z biegiem czasu po coraz większym praniu mózgu to urosło do jakichś irracjonalnych rozmiarów i dziś to tak na dobrą sprawę nie umiałam się do tego przyznać nikomu. Nie wiem, tak jakby gdzieś w środku mnie było takie (nie do końca świadome) uczucie, że zakochiwanie się jest oznaką jakiejś takiej... słabości? Sama nie wiem jak to określić, to jest bardzo dziwne i wciąż nie do końca dla mnie zrozumiałe. Bo przecież ja bym nie wyśmiała nikogo z racji tego, że się w kimś zakochał, nie okazywałabym żadnej pogardy, bo nie widzę ku temu żadnego powodu. A jednak sama czegoś takiego bardzo się u innych obawiam, niemalże biorę to za pewnik, choć (oprócz matki) nikt mnie nigdy nijak z tej okazji nie wyśmiał...

Nawet ostatnio miałam taką sytuację, podczas rozmowy ze znajomymi poleciał jakiś temat jednego muzyka, który według mnie jest bardzo przystojny (oczywiście tego zdania publicznie nie ogłaszałam). I tak rozmawiamy o tym gościu, jedna koleżanka mówiła, że beznadziejny, ja mówiłam, że nie i w końcu ktoś mówi, że nie ma się o co spierać, jednej się podoba, drugiej nie, no i tyle. A ja oczywiście zaczęłam się bronić rękami i nogami, że absolutnie on mi się nie podoba, że tak tylko mówię ogólnie, że nie wygląd miałam na myśli tylko kwestie muzyczne itp, a kumpel wtedy zaczął się śmiać i powiedział "nie mogę patrzeć jak ty się tutaj wijesz w ogniu pytań i nawet nie potrafisz przyznać, że ktoś ci się podoba. No i co w tym złego? Podoba ci się jakiś facet, no i spoko, czego tu się wstydzić?"

No i oczywiście wtedy zaczęłam się zastanowić nad tym, że naprawdę, może nie ma czego się wstydzić? To jest jedna z wielu sytuacji, która przyczyniła się do mojego "przebudzenia". Jedna osoba powiedziała coś, inna co innego, ale to wszystko powoli zaczynało do siebie coraz bardziej pasować.


caterpillar napisał(a):a jak u Ciebie jest z placzem w ogole ??

bo mam wrazenie ,ze starasz sie byc silna troche na pokaza (mamie?)

Nigdy nie byłam płaczliwa z natury, więc generalnie nie płaczę często i z byle powodu. Oczywiście, są takie chwile, że się zdarza, bo jak to mawia mój kumpel: zdarza się najlepszym ;) płacz przynosi mi ulgę, więc gdy trzeba to się przed nim nie wzbraniam. Ale przyznam, że miałabym straszny problem gdybym musiała to zrobić przy ludziach. I tu podobnie jak w tym co napisałam powyżej, wstydziłabym się tego nawet przy tych najbliższych osobach. Raz jeden w życiu zdarzyło mi się popłakać przy koleżance i wstydziłam się tego potwornie. Mimo, że na logikę wiem, że nie było czego, a jej reakcja była najlepsza z możliwych, w żaden sposób mnie nie wyśmiała ani nic, to jednak to poczucie wstydu było masakryczne.
Ja myślę, że masz rację, że starałam się być silna trochę na pokaz, ale nie powiedziałabym, że mamie, tylko właśnie samej samej sobie. Tak jakbym bardzo chciałam sobie wmówić, że coś mnie nie rusza i mam to w głębokim poważaniu, a płakanie zostawię tym delikatnym dziewczynkom.

Ja nie wiem, to jest bardzo popieprzone, ukrywanie tych uczuć czy płaczu, tak jakby to była jakaś najwstydliwsza choroba weneryczna....
Całe szczęście, że spadają mi te klapki z oczu, bo jakbym tak miała przeżyć całe życie to aż strach o tym myśleć...
Avatar użytkownika
Amaya
 
Posty: 13
Dołączył(a): 16 mar 2012, o 21:23
Lokalizacja: Pomorze

Re: Nie potrafię nawiązać relacji z facetami

Postprzez caterpillar » 18 mar 2012, o 16:44

oj Amaya Amaya :pocieszacz:

tak mi sie smutno robi jak czytam co piszesz :cry: kurcze milosc to najpiekniejsze uczucie, ktore (jak dla mnie) jest sensem tego swiata i nie mowie tu li tylko o milosci kobieta+facet ale ogolnie.

Wiesz mam takie ulubione powiedzenie pewnej pani psycholog 'starala starala az sie zesrala " :wink:

czasem bezsensownie tak sie napinamy ,ze w koncu przychodzi dzien ,ze cos w nas peka..ale czasem bywa za pozno :?

wydaje mi sie ,ze jest w Tobie duzo wrazliwosci potrzebujesz tylko drogowskazu, pomocnej dloni aby wreszcie wylezc ze swojej skorupki .
Nie rezygnuj z fajnego uczucia tylko dla tego ,ze ktos Ci wmowil ,ze ono jest "be" postaraj sie zawalczyc o nie .

pomysl , co moze Ci pomoc abys mogla zaczac mowic o tym na terapii.

Mylse tez ,ze dopuki nie sprawdzisz nie bedziesz wiedzial jaka bedzie Twoja reakcja..jedno jest pewne zawsze mozesz sie wycofac.

Masz duza swiadomosc swoich emocji wiec ja wierze ,ze dasz rade

:kwiatek:
Avatar użytkownika
caterpillar
 
Posty: 7067
Dołączył(a): 29 maja 2008, o 16:15
Lokalizacja: część świata

Re: Nie potrafię nawiązać relacji z facetami

Postprzez Amaya » 19 mar 2012, o 04:06

caterpillar napisał(a):tak mi sie smutno robi jak czytam co piszesz

Mi też długo było smutno, ale teraz zaczynam być wkurzona. Bo mam teraz poczucie, że zostałam bardzo niefajnie oszukana. I jestem wściekła tak bardzo, że aż chce mi się płakać.

caterpillar napisał(a):Wiesz mam takie ulubione powiedzenie pewnej pani psycholog 'starala starala az sie zesrala " :wink:
czasem bezsensownie tak sie napinamy ,ze w koncu przychodzi dzien ,ze cos w nas peka..ale czasem bywa za pozno :?

Powiedzenie konkretne, ale z sensem ;)
No właśnie ja się tak bezsensownie napinałam, no i właśnie coś pękło. Ale w sumie dobrze, że pękło, bo inaczej to bym tak mogła trwać i do końca życia.
Za sam sukces uważam już to, że w ogóle zdałam sobie sprawę z tego bezsensu dalszego "napinania". Zdałam sobie też sprawę z mechanizmów, które mnie do takiego postępowania popchnęły, a to już mi daje szansę na to by jakoś "odczarować", nie dać sobie wmówić znowu tych samych bzdur. Bo w to wszystko co się przez lata nasłuchałam (i na pewno jeszcze nie raz usłyszę) już nigdy więcej nie wierzę. O na pewno nie...

A że czasem bywa za późno... Mam nadzieję, że nie mówisz o mnie ;) młoda jestem, kawał życia jeszcze przede mną, za późno na pewno nie jest ;)


caterpillar napisał(a):wydaje mi sie ,ze jest w Tobie duzo wrazliwosci potrzebujesz tylko drogowskazu, pomocnej dloni aby wreszcie wylezc ze swojej skorupki .
Nie rezygnuj z fajnego uczucia tylko dla tego ,ze ktos Ci wmowil ,ze ono jest "be" postaraj sie zawalczyc o nie.

Wrażliwości dużo, pytanie czy przypadkiem nie AŻ za dużo ;)
Wylezę ze skorupki, wylezę na pewno, potrzebuję tylko na to czasu. Bo przede wszystkim krok milowy polega na tym, że ja CHCĘ z niej wyjść. A już to samo w sobie powoduje, że człowiek inaczej myśli i chce inaczej postępować.
Z niczego rezygnować nie zamierzam ;) zrezygnowałam już ze zbyt wielu rzeczy w imię... czego? No właśnie, w imię czego...? NICZEGO.
Więcej rezygnować nie będę.
Avatar użytkownika
Amaya
 
Posty: 13
Dołączył(a): 16 mar 2012, o 21:23
Lokalizacja: Pomorze

Re: Nie potrafię nawiązać relacji z facetami

Postprzez Laff » 19 mar 2012, o 11:26

'wina' i wpływ mamy jest oczywista. zastanawia mnie tylko temat taty. czy aby na pewno jest tak krótki, jak wspomniałaś w pierwszym poście. być może się mylę, zwróciłam uwagę na ten fakt oczywiście z powodu własnych doświadczeń, więc istniej spore ryzyko, że się mylę (i oby :)).

widzisz, czytając Twoje perypetie życiowe właściwie aż się popłakałam, ponieważ w wielu linijkach czytałam jakby o sobie. długie lata byłam przeświadczona, że mama jest powodem moich dysfunkcji w życiu dorosłym. pewnego razu odkryłam, że do mamy mama jednak tylko żal, że mnie nie obroniła - przed TATĄ. w życiu mi do głowy nie przyszło wcześniej, że tata - a właściwie jego brak pomimo tego, że był zawsze (choć teraz obie z mamą widzimy, że nie powinno go być nigdy... ) jest przyczyną moich braków w osobowości, moich skrzywień myślowych, błędnych szablonów, którymi się w życiu dotąd kierowałam...

Wychowywali mnie oboje rodziców, ale tata zawsze był kimś ponad, kimś, kto nie zniżał się do naszego (mojego, siostry i mamy) poziomu, kto niby była ale nigdy się nie interesował, był agresywny, miał swoje życie i sprawy, nie uznawał głosu dzieci, nie interesował się i do tego był pedofilem... gardził mamą, nami, często także własnymi rodzicami, gardził wszystkimi, szydził z nich, wyśmiewał, zawsze był niezadowolony z nas, nigdy nie wspierał, nie pomagał. zawsze był opryskliwy, obrażał wyzwiskami... oj długo by wymieniać. zawsze się go bałam. mama często używała 'autorytetu' taty aby nas postraszyć, aby nas sprowadzić do parteru, aby coś wymóc. tata był ale go nie było - nie mam z nim związanych wspomnień, nie miałam z nim związanych uczuć, sentymentów, był obcy.

ale po latach okazało się, że całe moje dotychczasowe, pokopane, chore życie było poszukiwaniem ojca, który niby był, ale nigdy go nie było... Dlatego wszystkim dotychczasowym partnerom matkowałam, żonowałam, kumplowałam, córkowałam... chciałam być dla nich wszystkim tak jak dla taty, którego nigdy nie miałam pomimo, że zawsze był...

Jeśli chodzi o związki reagowałam odwrotnie - dosłownie, co Ciebie a więc przechodziłam z rąk do rąk jak ja to mówię,właściwie, to nawet nigdy się nie starałam o czyjąś uwagę, to samo się działo... i wręcz nie miewam koleżanek mam samych kolegów, paczki męskie i przyjaciół i też od nich słyszałam takie 'pochwały' jak Ty)

ale nie umie stworzyć związku mimo iż ciągle się w jakiś pakuję... co się skończyło dramatycznie. myślę, że nie umie kochać zdrowo. teraz wiem też, że najpierw muszę pokochać siebie. bo można kochać kogoś, ale nie można być kochanym nie kochając siebie...
Avatar użytkownika
Laff
 
Posty: 351
Dołączył(a): 23 paź 2011, o 00:17
Lokalizacja: stolyca

Re: Nie potrafię nawiązać relacji z facetami

Postprzez Amaya » 19 mar 2012, o 16:00

Dziekuję ci Laff za twoją wypowiedź.

Laff napisał(a):'wina' i wpływ mamy jest oczywista. zastanawia mnie tylko temat taty. czy aby na pewno jest tak krótki, jak wspomniałaś w pierwszym poście. być może się mylę, zwróciłam uwagę na ten fakt oczywiście z powodu własnych doświadczeń, więc istniej spore ryzyko, że się mylę (i oby :)).


Być może mój ojciec faktycznie dołożył trochę większą cegiełkę, do tego muru który wokół siebie wybudowałam, ale jednak wydaje mi się, że twoja historia (mimo że w skutkach bardzo podobna) w przyczynach jest inna. Piszesz, że twój ojciec był człowiekiem, który gardził wszystkimi, wyżywał się na was. Ja (na szczęście) nigdy czegoś takiego od ojca nie doświadczyłam. Owszem, mogę powiedzieć o nim niejedną złą rzecz, bo jest człowiekiem bardzo niedojrzałym, który jak miał ochotę to sobie założył rodzinę, a jak już mu się odwidziało to po prostu zabrał swoje zabawki i poszedł. Jest też człowiekiem bardzo niesłownym, potrafi obiecywać gruszki na wierzbie, a potem oczywiście nic z tego nie staje się rzeczywistością. I on w tym wszystkim w ogóle nie widzi nic dziwnego, dla niego takie postępowanie jest normalne. To na pewno było bardzo krzywdzące, bo dziecko szuka kontaktu, chce coś poprawić, a on nie widzi takiej potrzeby. Ale oprócz tego, że mnie właśnie tak "olał" to nie mogę mu zarzucić nic innego. Nigdy nie był wobec mnie w żaden sposób okrutny ani pogardliwy, podobno w tych latach zanim odszedł, był dobrym ojcem (tak mi zawsze mówili dziadkowie). Mój ojciec akurat z natury jest człowiekiem spokojnym, i choć zabrzmi to absurdalnie, chciał dobrze. Tylko, że po prostu nie umiał tego wprowadzić w czyn. Nie znam szczegółów jego dzieciństwa, ale wiem, że zostawiła ich matka gdy byli mali i potem w tej rodzinie nie za dobrze się działo. Więc on po prostu sam nie miał wzorców, nie rozumie na czym polega rodzina, bo sam de facto takiej nie miał. Dlatego znając te przyczyny rozumem skutki. Oczywiście, nie sprawia to, że moje rozczarowanie znika całkowicie, ale sprawia, że inaczej na niego patrzę. Po prostu, nie uniósł ciężaru bycia ojcem, uciekł. To jest na pewno niefajne, ale poza tym nie mogę mu zarzucić nic innego, bo byłabym niesprawiedliwa.


Laff napisał(a):'widzisz, czytając Twoje perypetie życiowe właściwie aż się popłakałam, ponieważ w wielu linijkach czytałam jakby o sobie. długie lata byłam przeświadczona, że mama jest powodem moich dysfunkcji w życiu dorosłym. pewnego razu odkryłam, że do mamy mam jednak tylko żal, że mnie nie obroniła - przed TATĄ.


No właśnie, tu jest ta różnica. Ciebie mama nie obroniła przed ojcem, więc to stąd jest ten żal. Mnie nie musiała przed nim bronić, bo nie było żadnego zagrożenia. Przeciwnie, matka chciała go tu "ściągnąć" z powrotem i to trwało ładne kilka lat. Myślę, że też fakt, że rozwiodła się z nim dopiero po jakichś 15 latach od jego odejścia też świadczył o tym, że ona długo miała nadzieję, że to jest jeszcze wszystko da odkręcić i że on wróci. Ale w końcu chyba dotarło to do niej, że nie wróci, rozwiodła się kilka lat temu i z biegiem czasu jest coraz bardziej i bardziej zgorzkniała.

Ja nigdy nie myślałam, że moja mama jest przyczyną moich dysfunkcji. Przeciwnie, zawsze myślałam, że jest mi bardzo bliska i chce dla mnie jak najlepiej. Dopiero teraz zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem jednak coś tu jest nie tak, gdy doszłyśmy do takiego momentu, że jest jedna ciągła walka. Nie mogę podjąć żadnej samodzielnej decyzji, nie mogę się niczemu sprzeciwić, wszystko co robię jest źle. Dopiero to apogeum tych wszystkich rzeczy pokazało mi, że one przecież były od zawsze, choć jeszcze nie aż tak skumulowane. Gdy jakiś czas temu powiedziałam matce, że myślę o wyprowadzce to od tamtej pory ona ciągle chce mnie odwieść od tego pomysłu, wymyśla niestworzone historie, twierdzi, że ją zostawiam. Tak jakbym tu nie wiadomo jaką rewolucję obyczajową chciała wprowadzić, jakbym była jedyną osobą, która w wieku 24 lat chce się wyprowadzić z domu. Czyli co, mam zostać już na zawsze? Ona będzie sama, ja będę sama i tak sobie będziemy mieszkać razem już do końca życia? Czy to będzie ta "słuszna wersja wydarzeń"...? Bo jeśli tak, to ja wysiadam...

Dopiero teraz dostrzegłam wiele rzeczy, na które zawsze byłam ślepa. Wiele decyzji, które wydawały mi się moimi własnymi, były tak naprawdę decyzjami matki, które mi się wcale nie podobały. Ale były tak "podane", tak zawoalowane, tak milion razy powtórzone, że zaczynałam myśleć, że to ja zadecydowałam i że to jest faktycznie jedyna słuszna opcja. Tyle razy dałam sobie coś wmówić, mimo iż wewnętrznie czułam, że to jest zupełnie do bani. Ale dawałam się w to wkręcać, bo jeśli się broniłam, to zaraz zaczynały się zarzuty o brak lojalności, o niewdzięczność, itp. A lojalność, cóż to takiego? Czy to znaczy, że mam zrezygnować ze wszystkiego, tylko dlatego, że ona tak chce? Mogę być lojalna, ale dopóki to nie idzie w konflikcie z moimi zasadami. Dlatego teraz właśnie NIE MOGĘ być lojalna i lojalnie też być zawsze sama. Lojalnie potwierdzić, że "wszyscy faceci to chuje". Nie mogę tego powiedzieć, bo to przeczy moim przekonaniom, a co najważniejsze: moim potrzebom.

Bardzo mi przykro, że tak wyszło, że jej życie się nie ułożyło, ale nie chcę, aby moje życie wyglądało tak samo jak jej. Tym razem nie mogę być lojalna.

Zresztą... Gdyby matka to wszystko rozegrała inaczej, gdyby powiedziała "słuchaj, u mnie było tak i tak, uważaj na to czy tamto"... Ale nie. To wszystko było podane w formie krzyków, ciągłych pretensji o totalne bzdury, niesprawiedliwych oskarżeń. Jedna wielka szarpanina przez wszystkie lata. A że matka zawsze była straszną choleryczką, to byłam zakrzykiwana, ten przymus wymuszany był krzykiem. To jest coś, czego zrozumieć nie mogę. Bo zrozumieć mogę to, że sama została zostawiona przez faceta i to spowodowało, że tak potwornie się przestraszyła że i mi się to samo przytrafi, więc (w irracjonalny sposób) chciała mnie ochronić. Ale dlaczego te pretensje zawsze by skierowane we mnie? Dlaczego to zawsze ja zbierałam największe cięgi? Za ojca tak samo. Do dziś słyszę, że "twój kochany tatuś" to czy tamto. Po co ta ironia? Czy to moja wina, że ojciec był jaki był?

Dlatego tutaj Laff jest właśnie ta różnica. O tym, że z matka coraz mocniej trzyma mnie w niebezpiecznym uścisku i nie chce mnie puścić, bym mogla żyć własnym życiem to wiedziałam już od dłuższego czasu. Ale o tym, że matka wpłynęła na moje spaczenie w kwestiach uczuciowych zorientowałam się dopiero kilka dni temu. Dopiero to wszystko sobie przypominam, analizuję, oswajam ten temat, bo przyznam, że w pierwszej chwili byłam w ciężkim szoku. Więc na pewno, może wszystko to co piszę jest jeszcze bardzo niepoukładane i może reaguję pochopnie (choć nie czuję tak, przeciwnie, czuję po raz pierwszy od dawna, że moje emocje są prawdziwe, że nie wmawiam sobie, że wszystko jest w normie).

Nie wiem co będzie, ale na razie bardzo potrzebuję od niej odpocząć, odseparować się. Może trzeba mi czasu, muszę to wszystko przemyśleć. Bo to nie jest kwestia tego, że to minie, bo wiem, że ona taka będzie już zawsze. Myślałam kiedyś, że gdy będę już dorosła to mi trochę odpuści. A tutaj tymczasem jest coraz gorzej, jeszcze bardziej ciasno, jeszcze bardziej męcząco, jeszcze bardziej nie można oddychać. Dziś gdy mam 24 lata i słyszę to samo "zakochałaś się?" powiedziane z wielką pretensją, to czuję, że po prostu albo wyjdę, albo pęknę...



Laff napisał(a):Jeśli chodzi o związki reagowałam odwrotnie - dosłownie, co Ciebie a więc przechodziłam z rąk do rąk jak ja to mówię,właściwie, to nawet nigdy się nie starałam o czyjąś uwagę, to samo się działo... i wręcz nie miewam koleżanek mam samych kolegów, paczki męskie i przyjaciół i też od nich słyszałam takie 'pochwały' jak Ty)

ale nie umie stworzyć związku mimo iż ciągle się w jakiś pakuję... co się skończyło dramatycznie. myślę, że nie umie kochać zdrowo. teraz wiem też, że najpierw muszę pokochać siebie. bo można kochać kogoś, ale nie można być kochanym nie kochając siebie...


Z tymi przyjaźniami z facetami to ja myślę, że na pewno była to jakaś próba rekompensaty tego "pierwiastku męskiego". Po części na pewno też. Ale z drugiej strony myślę, że u mnie to było też takie naturalne, ja po prostu zawsze dobrze czułam się w towarzystwie męskim. I to było od najmłodszych lat, mój taki pierwszy prawdziwy przyjaciel z dzieciństwa to był właśnie chłopak. A to było jeszcze w czasach, gdy jak dziewczynka siadała w ławce z chłopakiem to od razu była "be". A mnie to jakoś nigdy nie obchodziło ;) Myślę, że trochę leży to też w mojej naturze czy charakterze. Z dziewczynami też mi fajnie, potrafimy się świetnie bawić i dogadywać, ale z facetami zawsze jakoś było "intensywniej" i ta intensywność bardzo mi odpowiadała. Nie żebym od razu chciała tu zdyskredytować ród żeński, ale dziewczyny są jednak spokojniejsze, bardziej zachowawcze. A ja sama byłam zawsze bardzo narwana i szukałam większych wrażeń.

Kochać zdrowo... Na temat kochania wiele się wypowiedzieć nie mogę, bo się nie znam ;) Na temat kochania siebie też niewiele, ale od jakiegoś czasu przechodzę na "jasną stronę mocy" i inaczej już patrzę na siebie. Do miłości może tu daleko, ale akceptacja i pogodzenie się ze sobą już nastąpiło.
Wierzę, że teraz może być tylko lepiej.
I tobie Laff życzę tego samego :buziaki:
Avatar użytkownika
Amaya
 
Posty: 13
Dołączył(a): 16 mar 2012, o 21:23
Lokalizacja: Pomorze

Re: Nie potrafię nawiązać relacji z facetami

Postprzez caterpillar » 20 mar 2012, o 22:18

Z niczego rezygnować nie zamierzam zrezygnowałam już ze zbyt wielu rzeczy w imię... czego? No właśnie, w imię czego...? NICZEGO.
Więcej rezygnować nie będę.


i bardzo sie ciesze z takiej postawy!

jesli chodzi o Ciebie to za pozno nie jest ..zreszta pozno jest wowczas gdy juz praktycznie lezymy a lozu smierci ;)
Avatar użytkownika
caterpillar
 
Posty: 7067
Dołączył(a): 29 maja 2008, o 16:15
Lokalizacja: część świata


Powrót do Problemy w związkach

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 181 gości

cron