Chciałam się przywitać. Jestem DDA, ale bardziej DD, bo ojciec, chociaż zapił się na śmierć, nie wychowywał mnie od drugiego roku życia. Potem owszem, zazwyczaj przyciągałam facetów z pociągiem, mój szwagier jest AA, pił przez długi czas mój eksmałżon, kilku chłopaków po drodze ciągnęło niczym smoki...Ale bardziej mi się chyba odcisnęło na życiorysie DD, bo miałam porąbanych zastępczych rodziców i trochę kuleję Pracuję nad tym od dawna, jeździłam na terapię grupową, od prawie dwóch lat biegam na indywidualną, z przerwą. Być może coś już sobie wyprostowałam, wiele się o sobie dowiedziałam, ale nie znaczy to, że stoję już pewnie, cały czas gdzieś mi ta nóżka ucieka...
Kiedyś już pisałam na tym forum, bywałam na czacie, dawno temu, ale pod innym nickiem, nie pamiętam swojego hasła. Odszukałam Was kilka dni temu, i czytałam zachłannie, jakbym dostawała tu dawkę tlenu w puszce.
Potrzebuję rady. Wiem, że przerabiacie takie tematy nieustannie, że macie doświadczenie w tłumaczeniu rzeczy i spraw zawiłych, które z dystansu już nie wyglądają jak kłębek drutu.
Jestem po rozwodzie. Wychowuję od kilku lat sama, nie bez trudności dwóch nastoletnich chłopaków. Miałam już dwa związki, które się rozleciały. Jeden z mojej inicjatywy. Choć staram się filtrować te określone cechy w mężczyznach, które mnie przyciągają - zdaje się znowu trafiłam na Mój Typ...nieszcześliwie. Terapia poszła w las.
Byłam z facetem dwa lata. W związku na odległość, to prawda, ale widzieliśmy się co tydzień, raz u mnie, raz u niego. Wrażliwy, łagodny, inteligentny, bez zobowiązań. Relacja z moimi chłopakami świetna. Jeździłam do jego matki (tata nie żyje) na święta, w wakacje, razem spędzaliśmy urlopy i zabierał mnie na wesela swoich znajomych, ja go na Sylwestra u swoich. Zbieżności zainteresowań, podobne poczucie humoru, fajny seks. Od początku deklarowałam, że nie potrzebuję faceta na chodzenie do kina i do łóżka, że pragnę (nieco bolesnie - jak DD), związku, rodziny, domu, dziecka. On się zgadzał, mówił, że z dzieckiem nie będziemy czekać dłużej niż dwa lata, nie mam mowy, rozmawialismy o tym, nawet przeglądalismy oferty pracy w swoich miastach i mieszkania, dyskutowalismy, kto ma się przeprowadzić. Mnie byłoby trudniej, bo dzieci (szkoły, przyjaźnie), ale on nie znalazłby sobie pracy u mnie, pewnie ja u niego szybciej. Zdarzało mu się w rozmowach wtrącać teksty "będziemy potrzebować pokoju dla (moich) chłopaków, co będziemy robić razem, we czworo. Wszystko więc wciąż wisiało w planach. Co jakiś czas wracał temat. W pewnym momencie zaczęło to być bolesne. Jestem kobietą, chciałabym usłyszeć, że mężczyzna, z którym pragnę spędzić resztę życia ma jakąś wizję. Naprawdę, wystarczyłoby mi, gdyby powiedział, że choć nie mamy planu, to jest to realne i do zrobienia. Znowu DD, brak poczucia pewności i bezpieczeństwa wyłaził mi wszystkimi porami. Już zdarzyło się nam rozmawiać o tym, które z nas "blokuje" czy trzyma na sznurku które, czy rozchodzimy się, skoro do realizacji marzeń daleko? I zaraz potem deklaracje, że nam zależy, że się kochamy, że jeszcze wytrzymamy.
Ostatnio zapytałam jak gęś, jak nas ocenia, jak czuje naszą kondycję. Odparł, że nie wie, czy stoimy w miejscu, czy się nam to rozłazi, że myśli o naszej przyszłości coraz rzadzej, że kocha mnie jakby inaczej, nie chciałby zmieniać naszej relacji, ale wie, że trwanie w takim zawieszeniu w nieskończoność to niewykonalne, jest na siebie zły, wściekły, że nie wie czego chce, ma mętlik w głowie. Potrzebuje czasu. Wszystko to wycisnęłam z niego w kilku etapach, bo podczas jednej rozmowy cedził mi te fakty niczym wyciskaną z tubki pastę. Gdybym obserowała ten proces, jak stopniowo następuje, jak się od siebie oddalamy - pewnie miałabym teraz bardziej spokojną głowę. Ale to spadło jak jakiś grom z jasnego nieba, tydzień wczesniej śmialiśmy się szczęśliwi w deszczu, dzwonił codziennie o tej samej godzinie i dzieliliśmy się emocjami, zdarzeniami, refleksjami, dostawałam na dobranoc ciepłe smsy, nie wysyłał mi żadnych ostrzegawczych sygnałów, byłam jego kochaniem.
Moją pierwszą reakcją było: "koniec". Mam być z kimś, kto przestał pragnąć ze mną być? No chyba pragnie się być z kimś, kogo się kocha, myśli się o tym, wyobraża to sobie, planuje. Jeśli przestało się tego pragnąć, to chyba przestało ci zależeć? Oddalał i nie mówił mi o tym, nie chciał ratować? Mam planować z kimś takim życie? Zaraz natychmiast zabieram swoje zabawki i spadam. Dzień później zmiękłam. Zgodziłam się na czasową separację, dzwonimy do siebie, ale się nie spotykamy. Wytrwałam w tej decyzji jeden dzień. No sorry, ale nie dam rady. Nie dam rady nie tęsknić, nie słyszeć go, nie widywać. Rozbeczałam się przez telefon. Wtedy dowalił mi jeszcze tekstem, że NIE WIE, CZY MNIE KOCHA. Od kilku dni cisza. Raz wymieniony sms, delikatna czułość, ale bez przekraczania granic.
Z mojej strony sytuacja wygląda tak: ja go kocham, jestem tą samą dziewczyną, z którą planował letni urlop, nadal mi zależy, chodzę w sobie, w swojej skórze, jak tygrys wklatce. Jestem w skrajnym dołku. Zupełnie nie wiem, jak mam się zachować. Nie mam pojęcia "co mi wolno", a czego robić nie należy. Piszę "nie wolno", bo po dwóch latach wydaje mi się to absurdalne, że nie mogę do niego pobiec, że nie powinnam dzwonić, skoro on potrzebuje czasu. Ale jak może sprawiać mi taki ból? Jak może wymagać, żebym ten czas mu dała? Czas na to, żeby się zastanowił, czy jestem dla niego tak ważna, żeby mnie kochać? Potem odzywa się duma - instynkt samoobronny: jeśli kocha, to zastanowi się i odezwie sam, jeśli nie kocha, to po co mi taki mężczyzna u boku? I że może dobrze, że strzelił ten balon, z jakim chodził teraz, a nie kiedy byłabym matką jego dziecka? Udaje mi się na chwilę opanować, potem znowu płaczę, wyję, chodzę po ścianach, czuję że zaraz zwariuję, pruje mi się coś ważnego, a ja nie mogę rzucić się, ratować, działać, jak to??. Tęsknię za nim strasznie...
Analizuję, żeby się uspokoić, co takiego strasznego może się stać, jeśli nie zadzwoni juz nigdy. Mam fizyczne objawy stresu, ciężko mi oddychać, boli mnie żołądek, nie mogę jeść, nie mogę odpocząć. Pomaga mi tylko sprzątanie (no, ale ile można sprzątać??), oglądam filmy, najlepiej takie ogłupiające. W głowie mam ul, dzwoni i dzwoni, mam wrażenie, że zwarowałam. Nie wiem, co bardziej boli, fakt, że za nim tęsknię, że go kocham, żal, że to może strata tego wszystkiego, o czym rozmawialiśmy, czy że ten najważniejszy w moim życiu człowiek potrzebuje czasu, żeby przemyśleć, czy mnie kocha. A może znowu trafiłam na Ten Model, przed którym powinnam uciekać, bo już coś takiego przerabiałam? Facet samodzielny, zorganizowany, czuły, inteligentny, ale emocjonalnie niedojrzały? Może znowu jak trzeba wziąć odpowiedzialność za deklaracje oblatuje ich strach i zaczynają zwiewać?
Bardzo źle znoszę porzucanie, wiem, wszyscy znosimy źle, ale mnie kolejno opuszczały wszystkie bliskie osoby, matka - zmarła, ojciec - wyrzekł się, potem zapił, siostra, którą wychowywała inna rodzina pojawiała się i znikała, przybrani rodzice odrzucili kiedy zaczęłam dorastać, też cholernie boleśnie, do dziś tego nie przerobiłam, kolejni faceci, efektownie, teraz znowu.
Powiedzcie mi jak poradzić sobie z tym ulem w głowie, jak się wyprostować, co to znaczy, kiedy bliska ci osoba nagle się tak dystansuje. Patrzę w telefon jak sroka w gnat i wiem, że on nie zadzwoni. Łapię dystans na króciutkie chwile, potem znowu zaczynam płakać. Tak, wiem, jeśli kochasz puść wolno i tak dalej, tak wiem, mamy prawo być kochani tak, jak tego pragniemy...Wszystkie te mądre refleksje pomagają na chwilę. Krzyczę do niego/ do ściany zmywając, że to jego strata, że kurcze, jestem wiele warta, to jego strata! A potem znowu korkociąg, może powinnam do niego jednak zadzwonić, coś z nim przepracować, rozmawiać o tym, to dwa lata dobrego związku, jak można tak czekać z założonymi rękami? A może milczeć, zacisnąć zęby, wyrzucić z łazienki jego rzeczy, przygotowąć się emocjonalnie, że to już koniec? Wtedy atak żalu powala mnie na kolana...Wykańczam się, po prostu się wykończę. Na pomoc...