Kochani, jestem tu, bo potrzebuję obiektywnej i szczerej opinii kogoś 'z zewnątrz'. Liczę na Waszą pomoc.
A więc...
Dawno temu, w czasach "młodej gangsterki" poznałam Go - mieliśmy wspólnych przyjaciół - moje serce od razu szybciej zabiło, ale nikt o tym się nie dowiedział. Był uroczy, przystojny, z poczuciem humoru - ale miał jedną (wtedy) wadę, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, nie miał najmniejszego problemu ze zdobyciem każdej dziewczyny. A ja postanowiłam, że mu udowodnię, że tak zawsze nie będzie. Mi też niczego nie brakowało, miałam powodzenie, ale miałam swoje zasady. Oczywiście zaczął się o mnie starać, ale byłam twarda i udawałam, że wcale nie jestem zainteresowana jago zalotami. Zostaliśmy kumplami. Byliśmy w stałym kontakcie telefonicznym, od czasu do czasu spotykaliśmy się w gronie przyjaciół, on nadal próbował mnie oczarować i się ze mną umówić, ale ja cały czas miałam w sobie tą obawę, że jestem tylko "kolejnym wyzwaniem".
Pewnego dnia, po już bardzo długiej znajomości, napisałam do niego sms, bo jakiś czas się wogóle nie odzywał. Oddzwonił, powiedział, że jest z kimś, a ona jest bardzo zazdrosna i dlatego nie pisze i nie dzwoni. To była nasza ostatnia rozmowa...
Życie toczyło się dalej. Praca, dom, przyjaciele. Przyszedł dzień, gdy zbliżając się do 30-stki stwierdziłam, że czas też ułożyć sobie życie. Poszło prościej niż bym mogła oczekiwać. Poznałam chłopaka, wydawał mi się być odpowiednim kandydatem do założenia rodziny, do wspólnego życia. Zaczęliśmy się spotykać, on wyjeżdżał regularnie za granicę do pracy, pojechałam z nim. Pół roku mieszkania razem na obczyznie i już nie było tak kolorowo. Zaczynałam dojrzewać do myśli o rozstaniu, gdy - okazało się, że jestem w ciąży. Ucieszyłam się, że będę miała dzieciątko. Ale nie dałam się zwariować, nie było ślubu za namową rodziny, nie było też happy end'u. Powiedziałam, że dam mu szansę udowodnienia, czy jest człowiekiem mimo wszystko odpowiedzialnym, czy będzie się starał stworzyć rodzinę i wziąć za tą rodzinę odpowiedzialność czy jednak będzie chciał żyć tak jak dotychczas (tylko wyjazdy, mieszkanie z kolegami i hi-life, a wszystko za aprobatą jego matki, której wątku w tym miejscu nie rozwinę, bo nie o nią tu chodzi). Stanęło na tym, że ja zostałam w Polsce i miałam "dbać o siebie", a on wyjechał, żeby jak najwięcej zarobić przed urodzeniem dziecka. Ale im bardziej brzuch mi ziemię przesłaniał, tym więcej on miał powodów, żeby tu nie wracać. W końcu po całej samotnie spędzonej ciąży, zmusiłam go do powrotu, bo nie chciał wracać wogóle. Zdało się to tylko na tyle, że po porodzie (mam śliczną kochaną 2-letnią córcię) zamiast wsparcia i pomocy było jedynie playstation, komputer, żadnej chęci do pracy w Polsce, a w końcu stwierdzenie, że on "nie dorósł do bycia ojcem", że wyjeżdża z powrotem, pieniądze mi na dziecko wyśle, ale on sobie tu życia nie wyobraża...
I tak zostałam samotną matką...
Długo dochodziłam po tym wszystkim do siebie.
Aż nieoczekiwanie, gdy Córcia skończyła roczek, telefon, a w nim znajomy głos sprzed lat, który był taki radosny, ze jednak nie zmieniłam przez te lata numeru. To był On! Nagle wszystko stało się piękniejsze, prostsze, jaśniejsze. Zaczęliśmy się spotykać, było tyle tematów do nadrobienia. Organizował czas nie tylko nam ale i Malutkiej (zoo, wycieczki itp.). W końcu stwierdziłam, że po 12 (!) latach znajomości, dam nam szansę na bycie razem. Nie chciałam sama wychowywać dziecka, bardzo chciałam stworzyć jej pełną, szczęśliwą rodzinę. Jej tato odwiedza ją średnio raz na pół roku, pokaże się 2-3 razy na godzinkę i to jest wszystko. Teraz poczułam, że jednak może dobrze się stało jak się stało, że teraz wszystko będzie dobrze i tak jak być powinno. Zostaliśmy parą. Przyjaciele byli w szoku, ze po takim czasie jesteśmy ze sobą, rodzina go zaakceptowała i polubiła, że o córeczce już nawet nie wspomnę - po prostu uwielbiała go.
Wszystko było cudowne, oprócz kłótni, które jak wiadomo, w każdym związku się pojawiają. Ale miałam wrażenie, że z czasem On staje się coraz bardziej zazdrosny i zaborczy. Obrażał się, kiedy nie odbierałam telefonu, bo się np. kąpałam lub odkurzałam i go nie słyszałam, sprawdzał mi telefon - niby mi to nie przeszkadzało, ale czasami sama nie pamiętałam kto dzwonił z numerów, których nie miałam zapisanych w książce telefonicznej. Przy niemal każdej kłótni mówił o rozstaniu. Kiedy pózniej na spokojnie rozmawialiśmy o tym co kogo boli i co komu przeszkadza, mówił, że bardzo boi się, że ja wrócę do byłego, bo mamy dziecko, że z nim jestem tylko dlatego, żeby ktoś był, żeby nie być samej - choć to absolutnie nie prawda, bo kochałam i kocham go tak jak nigdy nikogo i wiele dla niego byłam w stanie poświęcić, żeby tylko on uwierzył w to, że poza dzieckiem, którego pozycja w moim życiu jest niepodważalna, on jest najważniejszy. Już nawet przestałam korzystać z portali społecznościowych, bo niby nie miał nic przeciwko, ale zawsze zaglądał (znał moje hasła) i zadawał mnóstwo pytań co do kolegów (a kto to, a skąd się znacie, a byłaś z nim itp.). Każda większa awantura kończyła się tym, że mówił, że ja go nie doceniam (w bardzo wielu sprawach mi pomógł przez rok bycia razem), że nie szanuję, że traktuję jak śmiecia itp. Choć to absolutnie nie prawda, bo nawet moi bliscy zauważyli, że chodzę koło niego jak koło jajka (mimo, że dotychczas koło nikogo tak nie chodziłam i tak się nie starałam).
Już byliśmy nawet wybrać pierścionek zaręczynowy... Poznałam i bardzo polubiłam jego rodzinę, a oni mnie (w porównaniu z przeszłym związkiem to była kolosalna różnica w pozytywnym znaczeniu). Czułam się częścią jego rodziny, a on mojej.
Lecz ostatnia nasza kłótnia zniszczyła wszystko - mimo moich starań, zapewnień i wszystkiego co dla niego byłam w stanie zrobić, mimo każdego załagadzania z mojej strony konfliktów, nadal byłam oskarżana o to, że się zmieniłam, że go nie szanuję (bo podczas rodzinnej imprezy wyszłam do drugiego pokoju pilnować dzieci, gdyż siedząc z nim i tak nie próbował ze mną nawiązać kontaktu, bo miał focha, więc rozmawiał ze wszystkimi tylko nie ze mną). Więc się obraził i pojechał do domu, a potem znów sms'y, zarzuty, oskarżenia itp. Pomyślałam dość, albo wóz albo przewóz. Powiedziałam - koniec, mam dość. I miałam nadzieję, że się opamięta. I opamiętał się. Ale w pierwszy dzień po rozstaniu najpierw mi groził, potem straszył, jak to nie dało rezultatu (po prostu nie odpisywałam ani nie odbierałam telefonu) to mówił, że sobie coś zrobi. Chciałam to przeczekać, bo nie brałam tego na poważnie, wiedziałam, że to tzw, ryk zranionego zwierzęcia. Na kolejny dzień opamiętał się i przeprosił. Wczoraj (Dzień Kobiet) spotkałam się z nim, żeby porozmawiać. Serce mi pękało podczas tej rozmowy, oboje płakaliśmy, bo straciliśmy coś najważniejszego w naszym życiu - siebie. Ale już mnie nie oskarżał o nic, przeprosił za swoje zachowanie po zerwaniu i za wszystko co było nie tak w czasie ostatniego roku, przyznał się szczerze do wszystkiego co było nie tak i to za jego przyczyną. Bardzo chce wszystko naprawić, gdybym tylko mu pozwoliła. Płacze za mną, za dzieckiem (co do ich relacji to akurat nigdy nie miałam żadnych zastrzeżeń, mimo, że nie jest biologicznym ojcem). Tęskni. Boi się, że już mu nie dam szansy. A przecież mieliśmy zostać rodziną na całe życie. Tylko ja nie wiem co powinnam zrobić. Moja rodzina po tym rozstaniu nic nie mówi na ten temat, ale mogę się tylko domyślać, że nie byliby za naszym powrotem do siebie. Ja nie wiem co powinnam zrobić. Serce kocha, boli i tęskni. A rozum, no właśnie rozum nic mi nie chce podpowiedzieć, jak nigdy, dlatego tu jestem. Czy warto dać drugą szansę tej miłości czy będzie podręcznikowo - tak samo? A może jeśli nie przekonam się po raz drugi to nigdy nie będę pewna czy to była dobra decyzja, czy kolejny w życiu błąd? Niech ktoś mądry mi coś szczerze doradzi. Czuję, że to jedna z najważniejszych decyzji w moim życiu - a nie mam pojęcia jak postąpić...........................................