Znów przyszło mi zasypiać tuląc się do myśli samobójczych... Kur..., one są wierne jak pies! I powiem Wam, że gdybym tak porzuciła to ohydne życie, to nikt z mojego otoczenia nie wiedziałby, dlaczego w ogóle do tego musiało dojść... No właśnie - dlaczego? Przecież wstaję codziennie rano, wypijam kawę na "dzień dobry" (choć dzień zwykle jest zły), wychodzę na uczelnię, uśmiecham się, działam, wracam do domu, jem, albo nie jem, zamykam się na godzinę w łazience na wieczorną kąpiel, kładę się spać i... nie śpię (jak teraz),... myślę,... płaczę... (nawet gdy płacze, to czuję, że nie oddycham).
Przestałam już odróżniać depresję od stanu beznadziejnego zakochania - i jedno i drugie jest jak rak, który wyżera wnętrzności (a może jedno przechodzi w drugie i odwrotnie?... trudno powiedzieć...)
Nie chce mi się żyć! - to pewne... Nie chce mi się na siebie samą patrzeć, bo stałam się zgorzkniała, słona, nudna,... a przede wszystkim - zrezygnowana... Ja to jestem jak taki tragiczny bohater romantyczny, który prędzej czy później umiera z miłości (kwestia tylko, czy prędzej czy później...)
Próbuję żyć normalnie, pomimo tego, że wiele miesięcy temu oberwałam własnym sercem w twarz. Nic jednak nie mogę poradzić na to, że cyklicznie, co pewien czas gwałtownie spadam w dół rozbijając się brutalnie o mur nieodwzajemnionej miłości... Niewiarygodne jak człowiek potrafi się przywiązać do drugiego człowieka, nawet, gdy tak niewiele dla niego znaczy...
Z dnia na dzień; z tygodnia na tydzień; z miesiąca na miesiąc przekonuję się, że moje życie, w którym nie ma Jego jest pozbawione jakiegokolwiek sensu... I nie jestem w stanie już dłużej trzymać fasonu, bo i po co? I tak jestem nikim - wrakiem, dnem, wypaloną dziurą...
A chciałam tylko być kochana przez jednego (JEDNEGO!) człowieka....................
m.
PS. Jakie to żałosne.........................