Znalazłam to forum przez przypadek, szukając pomocy, zrozumienia... i w końcu poczułam, że nie jestem sama.
Jestem dorosłym dzieckiem schizofreniczki i zajęło mi 16 lat żeby to z siebie wydusić nawet jeżeli jest to tylko, a może i aż internetowe forum. Nauczono mnie, że sekrety należy trzymać w rodzinie tylko, że moja jest chyba zbyt mała... bo jestem jedynaczką i nasz świat zamykał się zawsze w mama, tata i ja... Nie wiem czy w efekcie ukrywania tego faktu, czy ogółu tego jak wyglądało moje życie jestem wrakiem, emocjonalnym wrakiem, który przed nikim nie potrafi się otworzyć i nikomu zaufać.
Miałam 10 lat, gdy zmarła moja babcia, a mama w wyniku stanów maniakalno-depresyjnych trafiła do szpitala. Minęło trochę czasu i straszliwa zasłona zaczęła opadać. Po kolei wynurzały się zza niej rodzinne sekrety. Tata, że tak powiem delikatnie dawkował mi prawdę... Okazało się, że mama nie pierwszy raz jest w szpitalu psychiatrycznym, że trafiła tam także po moim urodzeniu. Potem przez wiele lat był spokój chociaż jakby przez mgłę pamiętam jej maniakalne stany i nerwowe reakcje. Jeszcze później okazało się, że dziadek samobójstwem postanowił skończyć swoje cierpienia. Z mamą bywało różnie, ale średnio raz na rok - dwa lata lądowała w szpitalu, potem dochodził jeszcze okres "rekonwalescencji" w domu. Na tym etapie zaczęło się ukrywanie prawdy choćby przed moimi przyjaciółmi, no bo niby jak 10-letnie dziecko ma wytłumaczyć, że mamy nie ma w domu kilka miesięcy (sanatoria, wizyty u cioci, która potrzebuje pomocy oj nauczyłam się kłamać jak nikt). Najgorzej pamiętam okresy "pilnowania" mamy w okresie przed i poszpitalnym, żeby nigdzie nie wyszła czy nie zrobiła sobie krzywdy. Towarzyszył temu oczywiście ukryty lęk żeby nikt nie przyszedł do nas, zero wizyt znajomych i czasami brak możliwości wychodzenia z domu np. w wakacje, bo byłam sama mała żeby to wszystko udźwignąć.
Gdzie był mój tata? W sumie to był, zawsze był tylko problem w tym, że w okresach manii cała złość i nienawiść mamy skupiała się właśnie na nim i na jego rodzinie. Obrazom, które leciały w kierunku mojej drugiej nieżyjącej babci nie było końca, na tacie też nigdy nie zostawiała suchej nitki oskarżając go o pijaństwo i o to ze jej życie zmarnował. Sęk w tym, że o tyle o ile sięgnąć mogę pamięcią mój tata praktycznie nie pije. W okresach choroby usuwał się dbając o leki, lekarzy, jedzenie, ale robił to wszystko z boku, żeby mamy nie denerwować. W okresach manii w ostateczności po szarpaninie odwoził ją do szpitala.
Co potem - liceum i upragniona ucieczka na studia, bo moją sytuację pogarszał fakt, że jestem z małego miasteczka, gdzie wszyscy wszystko ponoć wiedzą, i gdzie ja przez lata słuchając głupich żartów i wiadomych określeń nie odważyłam się zabrać głosu. O mojej sytuacji powiedziałam jedynie mojej wychowawczyni, gdy czułam, że już nie wytrzymam i że naprawdę mogę sobie coś zrobić. Pomogło na trochę. Potem powiedziałam mojemu chłopakowi, byliśmy razem 4 lata rozpadło się, bo ja zaczęłam mieć problemy ze sobą. Nie potrafię określić co się ze mną działo, nie wiedziałam czego chcę i ciągle tylko płakałam, nie będąc w stanie uwierzyć, że można być z kimś kto ma tak zrytą psychikę jak ja... W końcu chyba i on sam w to uwierzył i się poddał.
Lata studiów wspominam dobrze, choroba mamy z dystansu stała się bardziej znośna i jakby przestała mnie dotyczyć, żyłam własnym życiem. A mama też funkcjonowała jakby lepiej pracowała, pomagała mi na studiach. Bo tu jest właśnie druga strona medalu, w okresach gdy choroba nie daje o sobie znać moja mama nie tylko świetnie radzi sobie w pracy zawodowej, ale i jest najlepsza na świecie - nie znam nikogo tak dobrego, tak skłonnego do poświęceń dla innych i tak wspaniałego jak ona. Ktoś już kiedyś to określił jako posiadanie dwóch mam jednej tej kochanej i drugiej, dla której matką musiałam być ja, którą się nienawidzi (choć ja nie nienawidzę jej, ale tego stanu gdy jest pogrążona w chorobie).
A teraz gdzie w tym wszystkim ja - zagubiona, zła, smutna, potrzaskana. Mam wrażenie, że pomimo upływu czasu zostałam jak małe dziecko, mam ogromny problem z emocjami, często z głupich powodów wpadam w złość, albo beczę. Nie potrafię normalnie rozmawiać o moich problemach, na dodatek inni myślą, że ich nie mam, bo przecież się nieustannie uśmiecham i sypię żartami.
Niby jestem już dorosła, mieszkam w innym mieście, a mimo to nie potrafię sobie niczego poukładać. Gdziekolwiek bym nie była wisi nade mną wizja rodzinnego domu. Po rocznym pobycie za granicą wróciłam i ciężko zderzyłam się z rzeczywistością. Okazało się, że z mamą nie jest dobrze, a jej agresja jak nigdy dotąd wyładowała się na jej rodzinie i przede wszystkim na mnie - tej co ją zostawiła, uciekła itd. oberwałam za te wszystkie lata, bo fakt przyznaję czasami brak mi cierpliwości, zrozumienia i umiejętności w podejściu do niej. Chciałabym jej pomóc, bo widzę jak niesamowicie zapadła się w siebie, jak bardzo jest samotna i nieszczęśliwa, nawet wtedy, gdy choroba jest wycofana jej życie ogranicza się do pracy i domu (gdzie większą część czasu śpi lub ogląda telewizję). W dodatku zaczęła mi o tym wszystkim opowiadać, a nie byłam, nie jestem na to wszystko gotowa. Z tatą żyją już tylko obok siebie, prawie ze sobą nie rozmawiają, bo on też w pewnym momencie się odciął i znieczulił na wszystko wokół. Mama mu wypomina, że nigdy go nie ma, że nic nie robi w domu. Do niego nie mogę mieć żalu, robi co może, a jak się patrzę na łatwość zrywania małżeństw uważam za istny cud i poświęcenie, że z mamą został.
Patrzę na moich przyjaciół, na to jak układają sobie życie i myślę sobie, że dla mnie nie ma już szans. Nigdy nie miałam normalnego domu. Jesteśmy trójką potrzaskanych ludzi. Wszyscy samotni i niepotrafiący zbytnio ze sobą rozmawiać. Chciałabym móc powiedzieć moim rodzicom, że jest mi źle, że nie widzę dla siebie normalnej rodzinnej przyszłości, ale to było by równoznaczne z oskarżaniem ich, a przecież na miarę możliwości jakie daje życie z osobą chorą na schizofrenię oboje bardzo się starali. Z drugiej strony czuję jakąś odgórną "rodzinną" presję. Wokół w rodzinie wszędzie wnuki, radość i tylko ja zawsze jestem sama. Dużo myślałam o wszystkim co działo się ze mną przez kilka ostatnich lat i widzę jak bardzo zamknęłam się w sobie. Wszystkiego się boję... Kiedyś myślałam, że będę miała swoja rodzinę, dom, dzieci, a teraz nawet nie mam ochoty nikogo poznać, bo od razu po głowie kołacze się myśl, że kiedyś trzeba będzie go przedstawić... mu powiedzieć...
Boję się żyć, a jeszcze bardziej boję się, że ta choroba dopadnie i mnie...
Jestem nieszczęśliwa i w tym całym nieszczęściu dojrzałam chyba do tego, że sama sobie z tym nie poradzę, że nie mam już siły ukrywać tego i dusić w sobie. To forum to pierwszy krok i mam nadzieję, że jest tutaj ktoś kto podpowie mi co mogłabym z tym zrobić dalej.