To po kolei bo się troszkę tego nazbierało
„co masz na mysli piszac "nieskazona nieswiadomymi wplywami"?
A no chcę nawiązać do początku tego artykułu. Piszą, że tylko nam się wydaje że czegoś pragniemy a tak naprawdę nie bierze w tym udziału nasza nieświadomość A więc ryzyko, że popełnimy kolejny błąd kierując się tymi samymi, nieświadomymi motywami jest duże. Stąd naleganie w artykule na uświadomienie swoich uczuć, biografii rodziców itd. Czyli mam na myśli (można uznać, że się czepiam albo filozofuję:)), po czym poznać: że to już, że już na tyle sobie uświadomiliśmy to i owo, że i nieświadomość została uwzględniona (odkryta) i że w związku z tym podążamy właściwą drogą?
A odcięty od emocji tzn. wypieranie tego, co się czuje. To pojęcie z psychologii. Podam prosty przykład. Można odciąć się od emocji zwanej złością. Na przykład na wskutek tego, że nauczono nas w procesie socjalizacji, iż złość jest zła, że my jesteśmy źli kiedy się złościmy. Taka osoba, nawet w sytuacjach obiektywnie mogących wywołać wkurzenie u każdego, nie okazuje złości, może sobie jej nawet nie uświadamiać. Może na przykład reagować smutkiem albo depresją... Można w ten sposób odcinać się od wszystkich uczuć jeśli ogólnie wychowywaliśmy się w domu gdzie okazywanie uczuć nie było pożądane, było np. uważane za słabość, wyśmiewane itd. Wtedy z czasem zaprzeczamy własnym uczuciom bo tego oczekuje od nas otoczenie. Po latach taka osoba nie wie tak naprawdę co czuje. Potrzebuje czasem lat terapii by nauczyć się rozpoznawać własne emocje i je akceptować, uznawać. To dość rozległy temat właściwie ale mam nadzieje, że wyjaśniłam o co kaman
ja potraktowalam zniechecenie jako takze informacje o uczuciach, emocjach, nie daze do sprowokowania jakichs emocji u siebie, ale do zrozumienia tych co mam. hm, chociaz nie. wizji nie zbuduje na obserwowaniu zniechecenia. natomiast wydaje mi sie ze duza czesc apatii wynikla u mnie z obaw ze oto opuszczam jakis "stary" system i przekonan i 'zycia", i skrupuly wobec tego opuszczenia.
Świetne spostrzeżenie. Zniechęcenie rzeczywiście daje wiele informacji. Sama tego doświadczyłam ostatnio. Ogromnego zniechęcenia, apatii... Może i wizji to nie buduje ale wyraźnie sygnalizuje, że coś jest nie tak. A to już pierwszy krok na drodze do poszukiwań wspomnianej wizji
Moje wizje życia natomiast nie są Ludolfino określone właśnie. Bo właśnie, bym mogła dążyć do realizacji tych marzeń to muszę najpierw odkryć czego tak naprawdę chcę. Jeśli to odkryję to jest szansa, że pozostałe marzenia kiedyś będę mogła urzeczywistnić (podróże, mieszkanie, akceptacja, samorealizacja itd.). Oczywiście mąż, dzieci to już inna sprawa. Z tym generalnie mam „na bakier” i trudno mi dzisiaj powiedzieć czy to się kiedykolwiek zmieni.
tak mniej wiecej mi sie tez zdaje, ze jakas "prawdziwa" czy to radosc zycia czy prawdziwe pragnienie, najlepiej wyraza sie w sprawdzeniu ILE z tego marzenia realizujemy, czyli, (co jest dla mnie bolesne) zrobic sobie uczciwa analize "rutyny dnia codziennego" i zaobserwowac czym tak na prawde calymi dniami sie zajmuje.
Hmmm... może i tak ale z drugiej strony tym sposobem można wiele rzeczy zaczynać i nie kończyć. A czas leci, pieniądze nie rzadko także... Oczywiście że lepiej próbować, zgadzam się. Ale jak by nie było wiąże się z tym ogromne ryzyko. Sama teraz stoję przed właśnie taką decyzją, której konsekwencje są bardzo duże. I zgodnie z Twoją koncepcją powinnam spróbować, zrobić coś by sen na jawie stał się wizją, a więc przybliżyć się o milimetr do swojego celu. I dzisiaj myślę, że pewnie zaryzykuję by to sprawdzić, by dać sobie szanse. Ale bardzo się boję porażki, że to okaże się złą decyzją, że wydam nie małe pieniądze, kolejny czas upłynie a najmłodsza nie jestem na takie rewolucje życiowe. I chyba tu jest „pies pogrzebany”. Pokonać lęk przed porażką, dać sobie samemu szanse na to, by spróbować, uciszyć wewnętrznego krytyka (którego dostrzegłam także w Tobie Bianko
) i po prostu uznać, że się zasługuje na tę próbę...
i czy jakies marzenie ktore sobie wykoncypuje, jest zgodne ze mna na tyle, abym wstajac rano mogla podeprzec sie mysla "dzis zrobie milimetr dzialan w tym kierunku", zeby mnie to ladowalo energia, a nie przygnebialo "tyle jeszcze musze osiagnac, a mi sie nie udaje"
Czy dobrze zrozumiałam? Wg Ciebie jeśli jest się na dobrej drodze, choć usłanej cierniami, to wstaje się rano z radością spowodowaną faktem, że każdy dzień to milimetr bliżej co celu? Czyli że sam fakt iż dążymy do celu dodaje nam pałera? Nawet jeśli ten cel jest meeega daleki i jeszcze wiele przeszkód nas czeka po drodze? Może i coś w tym jest... to się chyba nazywa determinacja. Ale teoretycznie może się zdarzyć tak, że dla kogoś sam fakt dążenia do celu jest najważniejszy (i też się można doszukiwać psychologicznych powodów - dlaczego tak jest). A po jego osiągnięciu – ta sama apatia bo już mam co chciałam/łem. No i tu może być to założenie mylące.
BIANKO:
A skąd pewność, że się nie nadajesz? Czy jesteś na 100% przekonana, że obiektywnie tak można ocenić tę sytuację? Bo z własnego doświadczenia coraz bardziej dochodzę do wniosku, że my sami czasem jesteśmy dla siebie największymi krytykami. Odbieramy sobie tym samym szansę na to, by walczyć. Oczywiście zdarza się, że musimy zrewidować marzenia i to bardzo boli. Ale staram się wierzyć, że każdy ma swoją drogę, którą musi odkryć. Jestem pod tym względem całkowicie zwolenniczką teorii, że każdy człowiek ma w sobie wszystko to, co jest potrzebne do realizacji swojego własnego potencjału. Według tej samej teorii każdy do świata pasuje na swój sposób. A to dlatego, że każdy jest inny. Bo świat nie mówi, że pasują do niego tylko takie i takie osoby. Każdy coś wnosi.
Ech, nie wiem czy tak naprawdę napisałam to, co chciałam wyrazić. Jakoś tak ciężko mi to ubrać jasno w słowa...