Powiem szczerze, że kiedy czytam takie historie, to mnie to osłabia po prostu... Osłabia mnie taki "tatuś", taka sytuacja a następnie te wszystkie uczucia, które powstają i ciągną się potem, jak kula u nogi... (w moim wypadku do nawet powiedziałbym: jak kula u szyi...). Osłabia mnie też ta nadzieja, że a nuż może jakimś cudem będzie lepiej i ta plątanina sprzecznych myśli i odczuć - że to przecież ktoś bliski a z drugiej strony zachował się jak wróg, a z trzeciej strony... a znowuż z tej pierwszej, itd... Można się położyć pod takim ciężarem i nie wstać - ze mną już tak prawie było - ciesz się agik, że Ciebie AŻ TAK STRASZLIWIE to wszystko nie powala...
Ja mam taką matkę, która przez wiele lat ubliżała mi (tak jak ojciec agik), atakowała mnie agresywnie w kółko o te same głupstwa (typu wyrzucanie śmieci, na przykład), ale na tego typu tle dochodziło do krańcowych scen... Zrównywała mnie słownie z ziemią jako człowieka i oceniała mnie w najgorszy możliwy sposób - jak ostatnie bydlę. Tymczasem ja nigdy nic naprawdę poważnie destruktywnego ani złego nie zrobiłem w rodzinie ani poza nią a wręcz przeciwnie, bo wnosiłem swoje starania i pewien wysiłek w opiece nad moją babcią, wyręczając w tym moją matkę. Ona jakby nie mogła znieść, że nie jestem doskonały i idealny i że potrafię mieć też swoje, odmienne zdanie. A teraz uwaga - moja matka nie jest alkoholiczką ani nic w tym rodzaju. Przez długie lata wydawało mi się nawet, że jest zupełnie normalna... Obecnie jestem już jednak zdania, że jest to osoba z zaburzeniami emocjonalnymi, których jednak nigdy nie leczyła.
Strasznie ciężko jest mi żyć ze świadomością, że taką właśnie mam matkę. Obecnie już mi nie ubliża i prawie mnie nie atakuje aktywnie, jednak ciągle ma o mnie negatywne zdanie, nosi w sobie żal z powodu niespełniania przeze mnie różnych jej wymagań a kiedy próbuję z nią rozmawiać o faktach, które miały miejsce w przeszłości, to ona oświadcza, że ja... kłamię, gdyż nic takiego nie miało miejsca = kompletnie wyparła to wszystko z pamięci, jakby nie chciała mieć żadnej świadomości, że tak właśnie a nie inaczej robiła i mówiła przez długie lata i jeszcze do niedawna!!!
I do tego to nie jest wszystko spowodowane przez alkohol ani nic takiego a nawet nie jest to osoba psychicznie chora a "jedynie" osoba, która moim zdaniem ma jakieś zastarzałe (nawet bez próby leczenia) zaburzenia emocjonalne, które przez większość mojego życia próbowała odreagowywać głównie na mnie (choć nie tylko) a ja okazałem się zbyt słaby psychicznie, żeby to znieść bez uszczerbku i poniosłem poważne konsekwencje tego wszystkiego (na szczęście nie wylądowałem w psychiatryku ani nie muszę brać na stałe leków, ale generalnie z różnymi sprawami w moim życiu nie jest dobrze...).
Z racji tego, co powyżej, myślę, że jestem w stanie zrozumieć i wyobrazić sobie co czujesz, agik. Mam też wrażenie, że i tak radzisz z tym sobie nie najgorzej. Z własnego doświadczenia mogę Ci tylko powiedzieć, że moim zdaniem te wszystkie dylematy uczuciowe i moralne, które się w Tobie rodzą a potem kłębią i ciążą są nie do rozwiązania - w tym sensie, że pewnych sprzeczności nie daje się pogodzić... W praktyce moim zdaniem oznacza to, że musimy dokonywać pewnych wyborów - na przykład: albo dalej traktować tatusia jak tatusia (mamusię jak mamusię, itd) a zatem przyjmować wówczas mniej lub bardziej pokornie to, czym nas raczą, jak również ze swojej strony zachowywać się jak syn czy córka (pomagać, rozmawiać, dawać coś z siebie, itp), albo też niestety trzeba przestać traktować tatusia jak tatusia a mamusię jak mamusię i trzeba zacząć ich traktować jak osoby, które nas urodziły/spłodziły, itp. ALE zachowują się wobec nas destruktywnie (obojętne z jakich przyczyn) i niszczycielsko - poniżają nas, nie szanują, itp. Od takich osób, jak wiadomo, należy się trzymać na stosowny dystans i nie można być z nimi w relacji bliskości, jeżeli nie chce się wylądować w szpitalu z rozbitą głową, na przykład, albo w psychiatryku z rozbitą duszą... (lub jakaś inna tego rodzaju opcja). Obawiam się, że takie wybory dla wielu osób są bardzo trudne a dla niektórych szczególnie, krańcowo trudne (dla mnie na przykład) - ja mimo, że jestem już po czterdziestce, z powodu rozmaitych wewnętrznych komplikacji, po części takich jak opisywane tutaj przez Ciebie, do dziś nie jestem w stanie ostatecznie stanąć całkowicie na własnych nogach i wykluczyć definitywnie możliwość "walenia mnie po głowie" przez moją matkę. Mam wrażenie, że Tobie udało się to chyba jednak w większym stopniu w Twoich stosunkach z ojcem - to sukces, choć widać że jeszcze niepełny. Moim sukcesem z kolei jest to, że udało mi się na tyle zdystansować się w stosunku do matki, jednocześnie widując się z nią czasami i rozmawiając, że przestała mnie już tak nieustannie napadać a kiedy jednak się coś takiego zdarza, to umiem przerwać rozmowę, odłożyć słuchawkę na przykład i wyrzucić to z siebie jak... przepraszam bardzo, ale to powiem, jak kupę, którą się robi a następnie spuszcza się wodę! Czasami już mi się to udaje, naprawdę i jest to mój wybór - uważam, że właściwy, bo innych opcji próbowałem przez jakieś... dwadzieścia ostatnich lat...
Pozdrawiam Cię agik i myślę, że Cię rozumiem, bo doświadczyłem chyba bardzo podobnych stanów ducha, myśli i uczuć i dla mnie osobiście był to (i jest w dalszym ciągu, choć już o wiele rzadziej) koszmar... Dlatego też mam wrażenie, że radzisz sobie nie najgorzej, choć oczywiście da się zrobić jeszcze parę kroków do przodu, jednak obawiam się, że będzie się to wiązało z trudnymi wyborami, gdyż sprzeczności pogodzić się nie da - nie ma na to najmniejszych szans moim zdaniem, niestety...