Agnieszko, z tego co piszesz, to wydaje mi się, że DOSKONALE WIESZ CZEGO NIE CHESZ, z powodu konkretnych obaw i lęków. Gdybym to ja tak wyraźnie odczuwał to, co Ty odczuwasz, to... tego bym się trzymał i postępował konsekwentnie tak, jak czuję. Oczywiście może Ci to przysporzyć rozmaitych trudności, bo chyba jednak przeważająca większość dwudziestoparoletnich kobiet i mężczyzn, którzy się pokochali i chcą się ze sobą na serio życiowo związać, pragnie założenia pełnej rodziny i posiadania dzieci. Oczywiście są jednak (choć pewnie w mniejszości) osoby podobne Tobie - Ci, którzy z takich czy innych powodów czują, że nie chcą lub nie mogą (boją się, itp.) zakładać pełnej rodziny. Myślę, że masz szansę znaleźć podobnego sobie partnera, choć może to nie być łatwe i może się również okazać, że i on ma takie czy inne ograniczenia wewnętrzne i problemy ze sobą, które będą rzutować na Wasz związek...
Moim osobistym i szczerym zdaniem to co opisujesz to rodzaj wewnętrznych problemów i komplikacji - takich, które życia nie ułatwiają... Ktoś może powiedziałby, że przecież można iść na jakąś terapię i próbować to zgłębić, "leczyć" (w cudzysłowie albo i bez) i jakoś rozwikłać. Ja sam uważam, że zawsze warto spróbować, jeśli komuś na tym zależy, ma takie możliwości i czuje się na siłach. Jednak - w tym miejscu powiem coś z czym wiele osób tutaj być może się nie zgodzi - moim zdaniem wszelkiego rodzaju psychoterapie przynoszą stosunkowo niewielkie efekty i tylko u niewielkiej liczby osób są one bardziej znaczące... Przeważnie okazuje się, że głębszych wewnętrznych, powikłanych problemów specjaliści, którzy się tym zajmują nie potrafią pomóc nam skutecznie rozwiązać. Tak więc uważam, że można spróbować, ale raczej bardziej warto liczyć na siebie i swoje własne próby poradzenia sobie, niż na naprawdę skuteczną w istotnym stopniu pomoc specjalisty...
I jeszcze coś w mojego doświadczenia. Ładnych parę lat temu przez około 6 lat przyjaźniłem się z trzydziestoletnią wówczas kobietą, z którą zwierzaliśmy się sobie z najbardziej osobistych spraw. Ona właśnie podobnie do Ciebie zdecydowanie obawiała się ciąży, porodu a przede wszystkim wychowywania małego dziecka przez pierwsze lata jego życia. Powiedziała mi, że pochodzi z domu, w którym była przemoc a jej ojciec był przez długie lata chory psychicznie (i możliwe, że może miały miejsce nawet nadużycia seksualne...). Moja przyjaciółka powiedziała mi, że nie wyobraża sobie siebie rodzącej i wychowującej maleńkie dziecko, że chyba by zwariowała i że najbardziej boi się, że ona sama nie potrafiłaby się powstrzymać od stosowania przemocy wobec swojego małego dziecka... Twierdziła również, że gdyby ktoś powierzył jej już dziecko starsze, w wieku około powiedzmy 8-10 lat, to tego by się nie obawiała, mogłaby takie dziecko wychowywać a nawet mogłaby się zdecydować na adopcję takiego dziecka i w takiej sytuacji nie miałaby większych obaw... Jej lęki dotyczyły ciąży, porodu i wychowywania bardzo małego dziecka.
Wiem z grubsza, jak ułożyły się jej dalsze losy. (Podobnie do Ciebie) PEŁNE życie seksualne rozpoczęła raczej późno, bo dopiero około trzydziestki (w jej przypadku istotne jeszcze były silne skrupuły moralno-religijne, z którymi jednak w końcu jakoś sobie poradziła). Miała wiele różnych doświadczeń (krótkich i dłuższych relacji). Po paru latach (około 35 roku życia) wyszła za mąż za mężczyznę, który nie chciał mieć dzieci. Okazało się jednak, że jest to mężczyzna stosujący wobec niej przemoc i to tak poważną, że z obawy o własne zdrowie i życie zdecydowała się z nim rozwieść chyba po około 3 (??) latach małżeństwa... Rok czy dwa później stało się to czego obawiała się najbardziej - zaszła z dosyć przypadkowym partnerem w ciążę. Przeżyła wówczas koszmarny okres w swoim życiu, ale ostatecznie poradziła sobie - zdecydowała się na usunięcie tej ciąży, zrobiła to, chociaż przeżyła to bardzo silnie i w pewien sposób odchorowała - co ciekawe, pojawiły się w niej wówczas niespodziewanie i dosyć silnie pewnego rodzaju rozmaite uczucia macierzyńskie, jednak ostatecznie ciążę usunęła. Upłynęło jeszcze trochę czasu. O ile wiem obecnie czuje się nie najgorzej. Pracuje, w miarę normalnie funkcjonuje. Prowadzi jednak dosyć swobodne życie osobiste (intymne). Zdaje się, że po kolejnym dłuższym związku, który się później rozpadł obecnie miewa kontakty kolejno z różnymi mężczyznami, najczęściej sporo młodszymi od siebie (sama jest juz po czterdziestce) - z jednym się kończy, z innym potem zaczyna, itd... O ile wiem, czuje się ze sobą i swoim życiem takie jakie ma całkiem OK i nie narzeka. Jeżeli już, to raczej na to, że obecnie trochę zbyt mało zarabia...
Na wszelki wypadek dodam w tym miejscu, że w mojej ocenie nie jest to kobieta niewrażliwa uczuciowo czy przytępiona emocjonalnie - wręcz przeciwnie. Poza tym była to jedna z najbardziej wyrozumiałych i tolerancyjnych osób z jakimi się w życiu zetknąłem... Nawiasem mówiąc otrzymałem od nie bardzo wiele serdecznego wsparcia w moich własnych trudnościach i więcej akceptacji i zrozumienia niż od własnej najbliższej rodziny... (zresztą poniekąd z pewną też moją wzajemnością...
)
Kobieta, o której tu piszę i z którą kiedyś byłem bardzo blisko zaprzyjaźniony borykała się też przez dłuższe okresy życia z depresją, jednak ostatecznie uporała się z tym - bez leków branych na stałe i bez wieloletnich psychoterapii - po prostu na przestrzeni lat, pośród tego wszystkiego co życie jej przyniosło. W młodości była nawet raz hospitalizowana a później niekiedy pojawiały się dłuższe nawroty depresji podczas których czasami stosowała okresowo leki. Tak czy siak w depresji się nie pogrążyła i skutecznie potrafiła się z niej wykaraskać (co niekoniecznie oznacza, że raz na zawsze się jej pozbyć...).
Nie wiem... ale pomyślałem, że może w czymś Ci pomoże opis tej historii, dlatego go tutaj zamieściłem. Jeszcze jedno zdanie ode mnie. Ja niegdyś inaczej rozumiałem tę moją przyjaciółkę, niż ma to miejsce obecnie. Wydawało mi się, że jest ona na swój sposób zagubiona i że dobrze byłoby, żeby znalazła jakiś sposób, by powrócić na drogę życia taką, po jakiej idzie większość tak zwanych normalnych ludzi... Obecnie uważam, że dla niej akurat coś takiego jest po prostu najprawdopodobniej niemożliwe. Jej życie jest inne, jej droga jest inna niż większości przeciętnych osób, żyjących wedle pewnych przyjętych ogólnie standardów. Myślę, że ta moja ówczesna przyjaciółka po prostu zamiast prowadzić niestrudzoną walkę, która być może ciągnęłaby się przez całe jej życie, z własnymi problemami i ograniczeniami, zdecydowała się jakby wziąć samą siebie taką, jaka jest i próbować układać sobie życie tak, jak dla niej jest to możliwe i w miarę jej możliwości najlepsze... Cóż, jest to już obszar ludzkich wyborów, których musimy wszyscy dokonywać samodzielnie (jest to zarówno konieczność jak i życiowy przywilej - że nie ktoś nami kieruje, tylko my sami sobą). Wybory takie są z pewnością trudne, wiążą się z pewnym ryzykiem, no i ich konsekwencje ponosimy przede wszystkim my sami na własnej skórze... Co nie oznacza oczywiście, że nie możemy zmieniać zdania oraz, w granicach możliwości, raz podjętych decyzji i dokonanych wyborów - aby tylko nie krzywdzić kogoś ani siebie samego...
Pozdrawiam i życzę twórczych osobistych wyborów oraz życiowych decyzji, które przyniosą Ci dobre samopoczucie i zadowolenie z własnego życia...