przez laissez_faire » 6 wrz 2011, o 08:26
u mnie chorobliwa zazdrość jest jednoznacznie wynikiem moich kompleksów, bo mimo upływu lat ja wciąż nie potrafię przyjąć do wiadomości, że ktokolwiek mógłby pragnąć być ze mną dla samego mnie... właściwie każde zainteresowanie się mojej drugiej połówki czymkolwiek innym niż mną jest dla mnie policzkiem i oznaką, że mój podskórny strach może w końcu okazać się uzasadniony. I drżę tak na zapas. A tymi drganiami bardzo skutecznie utrudniam życie sobie i tym bardziej osobie, którą przecież tak bardzo kocham. A gdy jestem już nieludzko zmęczony tym ruchem pulsacyjnym, to w ramach odreagowania ranię gołąbko a boleśnie. I czuję się potworem, takim słabym potworem, i umacniam się w baraku szacunku do samego siebie... mantra nie ma końca
Teraz trochę sytuacja się znormalizowała, bo dużo razem przeżyliśmy chwil wesołych i tych smutnych. Mogłem się wykazać i mam poczucie, że mimo błędów dużo z siebie dałem, by ten związek mógł rozkwitać. To mnie uspokaja, daje psychiczny komfort bycia dla i przez kogoś.
I wciąż sobie powtarzam, że przecież ja Kocham, więc nie mogę, nie mam prawa, a przede wszystkim nie chcę ranić zarówno tej drugiej osoby, jak i siebie samego...
Musisz się uczyć kroczek po kroczku panować nad wybuchem tych negatywnych uczuć i starać się już nie zrzucać ich na twojego partnera. To ciężka praca nad samym sobą, ale po pierwsze jest możliwym by nad tym zapanować, po drugie gdy już zobaczysz efekty, to da ci to taką satysfakcję, że nie pożałujesz trudu tej samo dyscypliny, a euforia uderzy ci do głowy.
A pragnienie śmierci też obce mi w żadnym stopniu nie jest, znam je znacznie lepiej niż inne uczucia... Godzinami rozmyślałem o tej pustce... i wstydzę się teraz tych godzin. Brakuję mi ich, jako czasu który mogłem przecież zapełnić czymś choćby pożytecznym i pozwalającym mi się rozwijać... ale widać tak musiało być, by teraz było lepiej...