Witajcie...
Niecałe dwa tygodnie temu rozstałem się z moją dziewczyną po prawie 4 latach związku. Rozstanie wyszło właściwie od obojga, choć mam wrażenie, że Ona o wiele bardziej tego chciała niż ja...
Od prawie dwóch lat mieliśmy okresowe problemy. Bywało dobrze przez 1,5 - 2 miesiące (czasem nieco dłużej), a potem nagle odczuwałem takie dziwne uczucie w środku, że coś jest nie tak, że czegoś innego mi potrzeba. Chciałem odpocząć, rzucić to wszystko i się odsunąć, czułem potrzebę żeby do Niej zatęsknić... W takich chwilach czułem, że spotykam się z Nią bardziej z musu niż z czystej chęci, kiedy do mnie mówiła byłem zirytowany i nie słuchałem Jej tak na dobrą sprawę... Miałem Jej serdecznie dość. Na początku każdego z takich "kryzysów" próbowałem go przeczekać, nie chcąc Jej martwić, sądząc, że może to przejdzie - niestety, było coraz gorzej. W końcu dochodziło do tego, że Ona wyczuwała, że coś jest nie tak, a potem ostatecznie wybuchałem, opowiadałem Jej, że Ją przepraszam, że nie wiem co się ze mną dzieje, ale nie potrafię Jej nawet powiedzieć "kocham Cię", bo nie wiedziałem, czy cokolwiek jeszcze do Niej czuję... Przy każdym z takich kryzysów biegaliśmy i szukaliśmy pomocy - a to u znajomego księdza, a to w internecie, a przy przedostatnim kryzysie na początku tego roku u psychologa (nawiasem jeszcze mówiąc, wtedy było o wiele gorzej, bo sam zacząłem sobie pisać z dwoma koleżankami poznanymi w internecie i zwyczajnie zdradziłem Ją emocjonalnie)... Na nieszczęście, trafiłem najwyraźniej na dość kiepskiego psychologa, bo od lutego aż do dziś nie potrafił mi pomóc i znaleźć przyczyny takiego stanu rzeczy... Ale mniejsza o to. Za każdym razem praktycznie dochodziło do rozstania, ale jakoś tak wspólne łzy, odsunięcie się od siebie na czas tych trudności i długie rozmowy powodowały, że wszystko znów wracało do normy i czułem, że ja Ją strasznie, strasznie kocham... Niestety, na początku maja znów przyszedł kryzys, który ukrywałem przed Nią do samego końca czerwca (nie chciałem Jej zepsuć humoru, bo miała egzaminy na dwóch kierunkach studiów)... Pod sam koniec Ona zaczęła zauważać, że coś jest nie tak i widziałem, że czuje się nieswojo... Byliśmy na granicy rozstania, już zamierzałem z Nią zerwać, bo miałem wszystkiego dość, ale nie potrafiłem - czułem, że tak naprawdę uczucie do Niej we mnie jest i że zaraz tego pożałuję, jeśli się rozstaniemy. Pogadaliśmy zatem, płakaliśmy bardzo oboje, cierpieliśmy... Zaczęliśmy znów poszukiwać powodów tego co się działo i jakichś rozwiązań. Dorwaliśmy się do książki Johna Graya "Mężczyźni są z Marsa, a Kobiety z Wenus" i Marta (moja dziewczyna... to znaczy: była) odkryła w rozdziale 6 coś, co i mnie zaskoczyło. Przez cały czas szukaliśmy nie tam, gdzie trzeba, sądziliśmy że my się za bardzo różnimy czy coś w tym rodzaju i stąd te kryzysy - tymczasem przeczytałem, że naturalny cykl emocjonalny mężczyzny wymaga, by mężczyzna się czasem odsunął, zatęsknił, odświeżył swoje uczucia. Zdecydowaliśmy wspólnie, że nie będziemy się spotykać przez tydzień i przemyślę wszystko, skonsultuję też nowiny z psychologiem. Niestety okazało się, że Ona już miała tych moich wątpliwości dość (jest DDA po terapii, od zawsze widziałem, że najważniejsza jest dla Niej stabilność i poczucie bezpieczeństwa), a tak się zdarzyło, że zdecydowała się wyżalić swojemu koledze, od którego dowiedziała się później, że jest Nią zauroczony... Wiem, że jego istnienie przyspieszyło znacznie Jej decyzję o rozstaniu, znacznie Jej ją ułatwiło. Pomimo tego, że bardzo się starałem i sam cierpiałem razem z Nią przez to wszystko, po tygodniu "odpoczywania" - kiedy już czułem, że chyba jest lepiej i znaleźliśmy w końcu rozwiązanie problemów - Ona mnie zostawiła... Powiedziała, że zszargałem strasznie Jej uczucie, że Ona musi ode mnie teraz odpocząć, odżyć... Umówiła się ze mną (przystałem na wszystko, bo czułem się strasznie winny), że przez najbliższe 3 - 4 miesiące będziemy żyli osobno, może każde z nas kogoś pozna, albo i z kimś będzie i przez ten czas przekonamy się, czy to uczucie jeszcze w nas przetrwa, czy to wszystko ma szansę się odrodzić... Miałem zrobić coś z sobą, znaleźć rozwiązanie, pomóc sobie, dojrzeć. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że Ona ma wyraźny zamiar się właśnie z nim spotykać, ani też, że szybko się zacznie w nim zakochiwać...
W każdym razie, na koniec rozmowy pożegnała mnie ze łzami w oczach słowami "kocham Cię", a ja poczułem, że nie ściemniam, kiedy odpowiedziałem "ja Ciebie też"... Od samego początku było mi ciężko, a Jej - z tego, co widziałem - przez pierwsze dwa dni. Potem zaczęła się czuć coraz lepiej, rozmawiała z Piotrem i spotykała się z nim, jednocześnie coraz bardziej odsuwając się ode mnie... Już prawie nic nie zostało z naszych ustaleń z dnia rozstania: początkowo pozwalała mi się nazywać Misiem itp (jak dawniej), mogłem z Nią normalnie rozmawiać itp... Z każdym dniem niestety stwierdzała, żebym nie pisał do Niej o nas, bo musi teraz odżyć i chce mieć możliwość pomyślenia tylko o sobie, potem z kolei że za dużo się odzywam, następnie żebym już mówił do Niej wyłącznie po imieniu... Ostatecznie, sam stwierdziłem, że dam Jej całkowicie spokój, bo już sam nie miałem siły być tak olewany. Cierpiałem - i nadal cierpię - że nie mam szans pokazać Jej, że się staram i nadal Ją kocham, a on tymczasem sprawia, że Ona coraz bardziej się do niego przybliża... Jednocześnie widzę, że Ona obecnie nie widzi w ogóle tego, co zrobiłem dla Niej i dla nas, nie widzi też że wszystko przeżywałem boleśnie razem z Nią i naprawdę się starałem. Żałuję najbardziej, że dopiero po rozstaniu zdążyłem przewertować od deski do deski książkę Johna Graya, a potem naszego wspólnego bloga i zorientowałem się wreszcie, że te wszystkie 5 - 6 kryzysów w ostatnich dwóch latach było spowodowanych tym, że nie wiedzieliśmy o naturalnym cyklu emocjonalnym mężczyzny; sądziliśmy, że to chyba jakieś nienormalne, że czasem muszę się odsunąć etc... Ona sądzi, że teraz rzucam słowami bez pokrycia, że jestem niedojrzały i że przypominam sobie, że Ją kocham, dopiero kiedy prawie lub całkowicie Ją tracę...
Wiem, że to wszystko na sto procent przez tą niemożliwość odsunięcia się. Najpierw Ona nie dawała mi możliwości, by zatęsknić, a gdy zrozumiała mnie jako tako i zaczęła mi to umożliwiać, ja sam czułem się winny i nie umiałem z tego czasu skorzystać, odpocząć... Teraz już za późno, bo Ona jeszcze ode mnie odpoczywa i zakopała swoje uczucie do mnie gdzieś w głębi siebie... W zimie już raz tak było, rozstaliśmy się, też nie chciała mnie słuchać i w ogóle ze mną rozmawiać, ale w końcu - gdy dałem Jej spokój - zaczęła znowu czuć do mnie to, co wcześniej... Tyle, że wtedy spotykała się z kimś kompletnie nie w Jej typie, a w Piotrze obecnie nie widzi żadnych wad (sama tak stwierdziła)...
Powiedzcie mi, co ja mam robić, żeby Jej uczucie wróciło? Co zrobić, żeby w końcu uwierzyła mi, że poznałem przyczynę tych kryzysów i ją rozwiążę i już nigdy nie zafunduję Jej takiej emocjonalnej huśtawki? To jest jedyna rzecz, która mnie powstrzymywała od zapewniania Jej, że zostanę z Nią do końca życia... Jedyna przeszkoda, która stała mi na drodze do zaręczyn. Wiem, że Ją kocham nad życie i chcę z Nią je przeżyć, ale obecnie nie mam żadnych szans na chociażby normalną rozmowę, a już tym bardziej na rozmowę o tym wszystkim, o nas, o tym problemie... Nie wyobrażam sobie istnienia bez Niej, czuję obrzydzenie na myśl o tym, że mógłbym się spotykać z kimś innym - to uczucie tak paskudne, jakbym samą taką myślą Ją co najmniej zdradzał, jakbym zdradzał to uczucie, które do Niej żywię... Nie wspomnę już o tym, że ostatnio bardzo mało (jeśli w ogóle) sypiam, jem z przymusu góra dwa razy dziennie (nie jestem w stanie nic wziąć do ust), dostaję rozstroju żołądka, mam gorączkę z nerwów... Poradźcie mi, co mam dalej robić? Boję się potwornie, że uczucie tym razem już do Niej nie wróci i tym samym Ona już do mnie też nie... Sama mi co prawda w momencie rozstania powiedziała, że chciałaby do mnie kiedyś wrócić, ale na pewno nie teraz, że teraz musi odżyć i może z kimś się spotykać, żeby zobaczyć, jacy są inni faceci itp... No i że "4 lata to nie jest coś, co dałoby się tak po prostu łatwo zapomnieć"... Mam nadzieję, że Ona może i będzie się z nim nadal spotykać, a może i w końcu z nim będzie, ale uczucie które w Niej przetrwało tyle burz w końcu wróci, że wrócą sentymenty, wspomnienia i ostatecznie do mnie wróci... Ale z drugiej strony śmiertelnie się boję, że będzie z nim szczęśliwsza (szczególnie, że on się stara - ale trudno, by na samym początku było inaczej)... Proszę Was, pomóżcie, powiedzcie mi co powinienem robić, by Ją odzyskać - niezależnie od tego, kiedy, byleby w ogóle się to udało...
PS. Mam nadzieję, że nie zagmatwałem niczego za bardzo... Gdyby ktoś z Was chciał mieć też lepszy wgląd w sytuację, mogę Wam tutaj podesłać adres mojego bloga oraz adres naszego wspólnego bloga.