Chyba podobnie jak wielu z Was siedzę i czytam te historie, zastanawiając się, czy odpisać, co odpisać... Chwilami myślę, że już mnie tu nie powinno być, bo - jestem wprawdzie DDA, ale od wielu lat pracuję nad sobą sama, a od kilku miesięcy z terapeutką. Mam męża, cudowne dziecko, od dawna problem alkoholizmu mojego ojca nie dotyka mnie bezpośrednio - bo nie mieszkam z nim, bo jest już z nim lepiej. Może powiem tak - nikt mnie nie krzywdzi i żyję normalnie, mogę tworzyć swoje życie.
Przed chwilą przebudził się mój synek i poszłam go utulić. Kiedy zasypiał, poczułam coś na kształt mocno splątanego węzła w brzuchu. Nieco się poluźnił i wydobył się z niego piekący, ciężki ból. Nie boję się tego bólu, wiem, że muszę go przeżyć i uwolnić. Kilka chwil płaczu wewnętrznego dziecka i uczucie ulgi.
Sporo zostało jeszcze do uwolnienia, ale to chyba jedyna droga do pozbycia się tego bólu. Czasem sączy się leciutko i wtedy odczuwam go jako rozpacz. Rozpacz zatruwającą moje normalne życie. Taka rozpacz niby bez powodu. Bo nie dzieje mi się żadna krzywda, obiektywnie powinnam być szczęśliwa. Więc śledzę tę rozpacz i próbuję dociec, co może mnie tak deprymować, ale moje kłopoty są tak błahe, że aż wstyd mi przed sobą. Mam ciepłe mieszkanie, jedzenie, rodzinę. Gdy porównam to z sytuacją milionów innych ludzi, żyję w raju. To mnie otrzeźwia zwykle na chwilę, motywuje do tego, żeby po prostu żyć, cieszyć się tym, co mam, cieszyć się przecudownym synkiem. Ale nie na długo. Rozpacz ciągle się sączy.
Nawykowo zaciskam zęby. Tak bardzo się staram być normalna, szczęśliwa, nie rozpadać się. Zastanawiam się, czy jestem z natury aż tak wrażliwa, że nie umiem poradzić sobie z byciem DDA? Czy jestem tak słaba? Czy to po prostu jest tak dewastujące dla każdego dziecka?
Wiem, że świat zewnętrzny jest ciekawy. Czy wiecie, że w trąbie słonia jest 40,000 mięśni? A goryle boją się wody. Zainteresowania, hobby - coś, czym żyją ludzie, co ich napędza, co wypełnia życie... Nic mnie nie zaciekawia na tyle, by warto było dla tego wstać rano i się temu poświęcić. Jedyne, co wydaje mi się sensowne, to pomaganie innym ludziom lub zwierzętom. W tej chwili nie mogę się w tym realizować ze względu na to, że mam małe dziecko, z którym jestem cały czas. Ale już to kiedyś robiłam i to mnie nakręcało. Tylko że nawet to, czyli pomaganie innym, jest ucieczką od swojego własnego bólu. A może to jednak lekarstwo? Może o to właśnie chodzi?
Wiem jedno: nie umiem po prostu żyć i cieszyć się tym, co mam. Nie widzę sensu w życiu, próbuję go sobie sama stworzyć, ale mi nie wychodzi. Koncentrując się na sobie, somatyzuję. Moje rozedrganie psychiczne odzwierciedla się w zaburzonym funkcjonowaniu ciała. Teraz, pisząc to, czuję, że coś leczę. W stosunku do rodziców odczuwam współczucie; wiem, że chcę być szczęśliwa, zdrowa i mieć jakąś misję do spełnienia na tym świecie. Chcę znać swoje miejsce, choć jestem tylko małym pyłkiem.
Ludzka egzystencja jest przepełniona cierpieniem, to prosty fakt. Jest także wypełniona strachem przed cierpieniem. Mamy jednak możliwość wyboru naszej drogi i nastawienia do życia. Właśnie poczułam i zobaczyłam życie jako drogę i siebie, jak bezradnie rozglądam się, spoglądam w tył, nie wiem czy iść czy nie iść, zamiast iść szuram nogami. I czuję się bardzo samotna. Pomyślałam, że chciałabym w końcu zacząć konkretnie kroczyć tą drogą - pewnie, odważnie, ciesząc się każdym krokiem. I pomyślałam, że miło by było iść w grupie, radować się i żartować, pomagać sobie nawzajem. Dotrzymywać towarzystwa. Wiem, że w gruncie rzeczy każdy jest sam i sam umiera, ale związki z ludźmi dają wielką siłę. Czy dlatego, że moje relacje w dzieciństwie były chore, jestem dużej części tej siły pozbawiona? Chyba tak, i dlatego sama tak kocham mojego synka - okazuję mu akceptację i miłość, by czuł się pewny siebie, kochany, na swoim miejscu. Może taki jest sens mojego życia - przerwać chorą tradycję w rodzinie i dać choć jednemu dziecku normalne dzieciństwo, miłość i wsparcie na jakie zasługuje?
Pozdrawiam wszystkich.
Chciałabym znaleźć tu przyjaciół.
M.