Nie wiem nawet czy mój problem nadaje się do wątku z problemami w związkach,ale już nie wiem u kogo szukać pocieszenia.....w zeszłym roku zaczęłam terapię dda. Trwała ona stosunkowo krótko, na tyle żeby za dużo rzeczy się ze mnie nie wylało. Potem był epizod w szpitalu psychiatrycznym i diagnoza borderline. Obecnie od jakiegoś 1,5 miesiąca jestem w terapii indywidualnej psychodynamicznej. Dopiero docieramy się z terapeutką, mi jest ciężko się otworzyć a już wejść na tematy dzieciństwa to krok nie do pokonania.... ze mną stale jest coraz gorzej. mimo, ze w naszym życiu powoli wszystko zaczyna się jakoś układać ja ciągle wynajduję jakieś problemy. Non stop. jeden za drugim. Nie ma tak żebym ja była z czegoś zadowolona tylko zaraz znajdę sobie problem, obarczam nim mojego Tz i zabieram radość życia. Przed każdym jego wyjściem (a nie ma ich dużo, choć zazwyczaj są to sobotnie wieczory) na piwo z kolegą wstrzynam małe piekiełko. Nie pamiętam ani razu żeby mi to było na rękę lub żebym mu życzyła dobrej zabawy. Nawet dziś miał iść na dwa piwa ze swoim kolegą inwestorem z pracy (więc spotkanie nie do końca towarzyskie) jednak ten miał przyjechać autem więc opcja zmieniła się na jedno piwo zamiast z dwóch. Na pytanie czy się cieszę odpowiedziałam a niby z czego. Mojemu Tz szczerze chodziło o to, że powinnam być zadowolona bo szybko będzie w domu i będziemy mogli spędzić czas razem....ja jednak nie widziałam powodów do radości,bo od rana mu mówiłam, że przez ostatnie dni jestem tak poryta, tak zagubiona, zalękniona że potrzebuję bliskości jak nigdy. Cielesności, towarzyszenia, rozmów, ukojenia...nawet o telefon jestem zazdrosna. Czuję się jak małe dziecko, które łaknie do rodzica potrzebuje go a on ciągle ma ważniejsze sprawy do roboty.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że coraz bardziej przypominam swoją matkę...matkę, którą całe życie za to nienawidziłam. Za bezsensowne rozmowy z ojcem o "problemach" - robię to samo. To się nakręca, czy może inaczej ja to nakręcam tak że po obu stronach puszczają już nerwy a na końcu czuję się jak kretyn, który w kółko wałkuje te same tematy i w kółko wychodzi z tego ten sam wniosek. Nie stwarzaj sobie Fiołek problemów, próbuj się cieszyć tym co jest,przestać fatalizować, krytykować, nienawidzić tak siebie, zabierać radość bliskim, nerwowo podchodzić do wszystkiego...
Przypominam ją tą swoją bezradnością i lękiem i przed światem. Tym, ze bez mojego Tz wydaje mi się, ze sobie nie dam rady....że on zna odpowiedź na wszystko. A przecież oboje wiemy, ze tak nie jest i nigdy nie było. Nawet jak patrzę w lustro widzę ją w całej swej okazałości...nie znoszę dlatego patrzeć w lustro, a ponoć jestem atrakcyjna i faceci na mnie lukają.
Wiem, że całe ciśnienie jakie we mnie latami się gromadziło lekko uchodzi na najbliższych...a to na Bogu ducha winne dzieci, zwłaszcza na córkę (czytaj moja relacja chora z matką, która mnie nienawidziła, wyzywała, krytykowała, oczerniała) a to na mojego męża. Głównie na niego....jak nie wylewać tego co dla mnie niezrozumiałe w jego stronę...jak dotrzymać to ciśnienie do sesji żeby to wszystko odbywało się w bezpiecznym miejscu żeby nikogo nie skrzywdzić.
Czy ktoś z was tak miał/ma że ciagle sobie stwarza jakieś problemy, kłody byleby tylko nie poczuć szczęścia, zadowolenia....że bezczynność go zabija, wdziera się nuda, panika przed pustką.....
jak poczuć, że coś czuję....nie tylko łzy zawodu, smutku i bezsilności....jak poczuć coś innego niż złość,nienawiść, żal, smutek...jak to wszystko poczuć na 45minutowej sesji? Jak zdjąć ten cholerny pancerz?