jestem 30-letnim DDA
przekuwam swój syndrom na sukces zawodowy - wychodzi świetnie, robię karierę, żyję dostatnio, używam życia, jestem silna, krytyczna wobec siebie, krytyczna wobec innych..
...prywatnie nie potrafię się poskładać...
mężczyźni do mnie lgną, nie bywam długo sama, nie bywam długo z kimś..
a potrzebuję od mężczyzny prostej rzeczy:
[b]poczucia bezpieczeństwa [/b]
dla mnie to przejawia się przysłowiowym "uderzeniem męską pięścią w stół", za mnie, gdy ja już nie mam siły walczyć; męską decyzyjnością, gdy ja nie potrafię zdecyzować; męską ostoją i spokojem, gdy mnie nosi; odpowiedzialnością materialną za mnie, "gestu", rozpieszczaniem, mimo mojego sukcesu
komunikuję się prosto, prawie po męsku, bo męska korporacja zmienia, bo nie rozumiem wielu uczuć, nie znam ich; nie doświadczyłam nigdy miłości, ale nazywam ją inaczej: odpowiedzialnością, wsparciem, pomocą, zrozumieniem, współpracą, kompromisem, szacunkiem, rozmową, bliskością, przeżywaniem..
ale nie wychodzi wciąż, wciąż się rozczarowuję, kolejni męźczyźni są słabsi ode mnie..
czy za wysoko stawiam poprzeczkę?
co o tym myślicie?