ja obserwowałem to na różnych terapiach, na mitingach, na grupie... i to było nagminne - ludzie odcinali się FIZYCZNIE od destruktywnych rodziców a emocjonalnie i psychicznie tkwili w bagnie nerwów, autodestrukcji i dostawali pierdolca... słuchałem młodej kobiety, która podobnie jak Ty odjechała 500 kilometrów od rodzinnego domu (aż się zastanawiam, czy myśmy przypadkiem w jednej grupie DDA kiedyś nie byli...??
) a mimo to bzikowała, wymiotowała, z nerwów, dostawała kręćka ze złości, z bezradności, z bezsilności w obliczu omotania przez rodziców, własnej autodestruktywności i niemożności PSYCHICZNEGO uniezależnienia się od swoich niszczycieli...
miałem okazję obserwować w tym przypadku (i w innych) jak g*wno daje psychoterapia i fizyczne oddzielenie się - bowiem w psychice i emocjach pozostaje ciągle jakaś rana nieustannie ropiejąca i rozsiewająca infekcję...
ja nie umiem na to dać rady - ja mogę tylko powiedzieć, że jesteś jedną z wielu osób, u których obserwowałem coś takiego i uważam, że powszechnie stosowane metody terapeutyczne są w tym przypadku nieskuteczne...
nie wiem, chyba pozostaje się modlić i próbować wszystkiego co wydaje się sensowne i dające jakąś szansę...
ja widzę, że Ty nawet już się jakby pogodziłaś, że sama jesteś ofiarą (tylko po swojej rodzinie za żadne skarby nie chcesz pozwolić jeździć...) - no to ja się pytam GDZIE TE SKUTECZNE PSYCHOTERAPIE, do ku*wy nędzy...
bo przecież tego typu postawa rezygnacji i borykanie się ciągłe z opisywanymi przez Ciebie uczuciami, to skaczący do oczu dowód nierozwiązanych i niszczących człowieka problemów...