Witajcie!!!
Po tych latach chodzenia na terapie uświadamiam sobie że zajmowanie się rodzicami, ich problemami, , sobą z punktu widzzenia terapii postawiło mnie w takim punkcie, że sama nie wiem czego chce.
Jakbym była w martwym punkcie. Jeśli wszystko działo się wokół alkoholika to w momencie gdy problemy wygasają nie wiem co ze soba zrobić. NIe wiem jakie mam cele na dalsze życie. Pracuję i nie mam z tego radości ani entuzjamu ani satysfakcji, bo przeraża mnie perspektywa tego, że po 5 latach studiów, osoba z wyższym wykształceniem i 3 lata stażu pracy nie ma zdolności kredytowej ( bo co innego jak nie kredyt skoro się samemu walczy?) a jak już ją ma to spłata na 35 lat i ile wyrzeczeń?
Dlatego zaczynam robić wiele rzeczy na odczepnego i przestaje się starać. Kompletnie siadałą mi motywacja.
I znów myśle co dalej ze mną, znów zaczynać coś inaczej, od początku...zrzygać się można....
Chce być samodzielna to wiem na pewno, ale cena jest taka że dochodzenie do posiadania czegoś albo uzbieranie kasy wiąże się z tyloma wyrzeczeniami że szok. Odechciewa mi się starac, bo te pragnienia są tak odległe, że aż nierealistyzne.
I wkurza mnie to, że jest tyle warsztatów , ale mnie na nie nie stać!
Robi się błędne koło, bo nawet jak znajde dorywcza pracę i uciułam jaką sumę to znów nie mam czasu na te zajęcia, bo cos z czym się pokrywa.
Mam poczucie zmarnowania czasu na studiach, bo prawda jest taka że kto kończy humanistyczny kierunek w naszym kraju będzie biedował. Oczywiście przekwalifikowanie znów wiąże się z ;
1. czasem
2.kasa
i co teraz mam biadolić do końca życia?
A kwestia wyboru studiów- skoro się włóczyłam po terapiach, ja z zaniżona samooceną,pogubiona i tylko patrzyłam żeby uciec z domu to nie od razu mierzyłam wysoko. Nie myślałam o tym, że to intratny kierunek bez perspektyw, bo chciało mi się pracować z dziećmi. Oczywiście moje wyobrażenie też się zweryfikowało, bo to wszystko wygląda zupełnie inaczej teraz od śordka, wiele trzeba samemu, wiele nie można a to czego się nie lubi trzeba i wiel jest ograniczeń, że na ten prawdziwy sens brak czasu.
Mieszkam w Poznaniu, nie lubię tego miasta, nie garnę sie do ludzi i niby tyle możliwości, tyle mnie otacza różnych atrakcji ale ja już nie mam tej radochy z przeżywania skoro moje podstawy życiowe są takie marne....
Odechciało mi się być ta silną, zaradną pomocną, wytraciło się, przelało.....
czemu mam się spaleć, czemu nie usatwić się tak w życiu, aby żyć po prostu wygodnie?czemu w naszej kulturze pokutuje chore przekonanie, że chęć zdobycia kasy i łatwego życia jes czymś złym?
CZuję w sobie taki rozłam i tyle mam watpliwości....
I od pary tygodni chodze taka zmęczona i srustrowana, że śpię za 2 osoby...
I ten sydnrom DDA....
czasem myślę, że gdyby nie ten moj ojciec alkoholik to w ogóle nie brałabym się za pracę z ludzmi nacechowaną znów pomaganiem i poświęceniem.
a nie chce żyć w sprzeczności z sobą i nie wiem teraz na ile przyczyna leży w kwestii miskich płac i obniżonej motywacji, bo to może ucieczka przed porażkami a na ile to jest tak że może w mojej naturze, we mnie w środku są inne nieodkryte talenty i wcale nie mają znamion pomagactwa.
DDA wykoslawia myślenie o sobie, żyłam złudzeniami że jestem kimś, a okazuje się że to wcale nie ja.
I dobija mnie fakt, że chyba nie zostanie mi nic innego jak spakowac walizke i udac się na emigrację żeby życ godnie i móc zarabiac tyle aby sobie radzić i znależc swój kąt i moejsce na tym globie.
Nie wiem jak wy sobie radzicie?
Jak Wam wychodzi to układanie sobie dorosłego życia?
Napiszcie proszę..
paaaaaa