przez Jaga82 » 25 kwi 2011, o 01:01
Witajcie!
Jak się czuję? Fatalnie-znów dół. Zaprosiłam go na święta. Ja się nie nadaję do jakiegokolwiek kontaktu z facetem. Ta moja pieprzona zazdrość. Niby razem nie jesteśmy a jednak pewne zachowania bolą, nie daję rady z pierdołami. Dochodzę do wniosku, że ja nie będę nigdy i z nikim szczęśliwa, bo nie potrafię żyć. Proste sprawy między kobietą a mężczyzną mnie przerastają, są niezrozumiałe, wg mnie fałszywe, nieszczere. Nie potrafię znaleźć w sobie siły, dzięki której byłabym pewna swojej wartości. Nie znajduję racjonalnego wytłumaczenia na niektóre zachowania facetów, które ewidentnie przeczy ich słowom. I obojętnie czy chodzi o mojego ojca, ojca mojej małej, wujka, kolegę z pracy czy kuzyna. Nie rozumiem facetów i dlatego nie mogę być z żadnym z nich. Każdy wydaje mi się fałszywy, dwulicowy. Wystarczy, że ich kobieta znika im z oczu a już im ślina leci na inną, bo-fajne cycki, włosy, stopy, uśmiech, figura. Wszyscy są tacy sami, to ich samcza natura. Nam będą mówić, że żadna inna ich nie obchodzi a niech tylko znajdą się w towarzystwie swoich kolegów zaraz zaczną komentować każdą inną kobietę-jej wygląd, sposób poruszania, osiągnięcia w pracy, wyniki w sporcie-słowem wszystko, co jest inne od tego co (kogo) mają w domu. Ja jestem jakimś nieuleczalnym przypadkiem. Od jakiegoś czasu mam ochotę sprowadzać na ziemię każdego faceta, który zachowuje się wg mnie źle. W zasadzie od czasu gdy był u mnie mój ojciec i komentował wygląd innych kobiet czy to w telewizji czy to na ulicy. Nie mogłam go słuchać. A mojej mamie to nie przeszkadzało. Nie wiem czy przez tyle lat z ojcem się już przyzwyczaiła czy uodporniła na jego teksty. Na terapię jeżdżę od roku a jestem chyba bardziej w tyle ze sobą, ze swoimi emocjami, poczuciem własnej wartości niż w momencie gdy ją rozpoczynałam. Nie potrafię żyć. Boję się, że skrzywdzę moją małą swoim sposobem pojmowania świata. Boję się, że będzie tak nieszczęśliwa i skrzywiona emocjonalnie jak ja. I jeszcze się boję, że mnie złapie depresja poporodowa i że nie będę umiała jej kochać. Mam dość siebie. Nienawidzę siebie za to, jak się zachowuję, co myślę, robię. Za to, że jestem słaba. Za to, że nie potrafię sama siebie przekonać i uwierzyć w to, że jestem coś warta. Nienawidzę. Dlaczego zawsze czuję się gorsza pod obojętnie jakim względem gdy jestem w jakimś związku? Dlaczego ocenę samej siebie uzależniam od oceny jakichś dupków? Dlaczego nie potrafię sama siebie zrozumieć, samej sobie powiedzieć co jest dla mnie w życiu ważne. Ja nie umiem żyć. I raczej się już nie nauczę, nie mam skąd czerpać wzorców.
I jeszcze wstyd przed mamą. Jest u mnie. Odkąd zostałyśmy same i czekamy na narodziny małej (bo remont już skończony) w zasadzie nie mamy o czym rozmawiać. W ciągu dnia rozmowy o tym co kupić do domu, dla małej, jakie sprawy jeszcze załatwić, potem jakiś obiad i telewizja do wieczora. Zauważyłam nawet, że ja nie potrafię patrzeć jej w oczy gdy coś do mnie mówi. Zdaję sobie też sprawę z tego, że nie czuje się u mnie najlepiej. Z mojego powodu. Mało mówię, rzadko się uśmiecham, chodzę przybita, zrezygnowana. Zresztą gdy ja jechałam do rodziców na urlop zachowywałam się podobnie z tą różnicą, że w każdej chwili mogłam się zamknąć w swoim pokoju i w swoim świecie a gdy mama jest teraz u mnie czuję się w obowiązku zapewniać jej rozrywki jakkolwiek to brzmi. No i mi nie wychodzi. Odbieram jej chęci do życia. Zresztą jak wszystkim, którzy mają ze mną kontakt. Słyszałam przez drzwi jak płakała. Ja też płaczę. Cały czas gdy to piszę. Pewnie się przejęła tym, że w środku nocy kazałam jechać do domu ojcu małej po tym jak wciągnął mamę w nasz spór. Nie potrafię żyć i chyba już nawet nie chcę żyć. Czyja to wina? Rodziców? Dzieciństwa? Moja? Facetów, z którymi się wiązałam? Mojej spieprzonej psychiki? Kiedy ja będę normalna, zadowolona z siebie, radosna, pełna życia? Cały czas mi coś przeszkadza cieszyć się życiem a ja nie wiem co to jest i jak się tego pozbyć.