Tak, byłam (i jestem nadal) bardzo zrezygnowana, kiedy napisałam, że postanawiam zamknąć swój temat. A tymczasem każda z Was w jakiś sposób pchnęła mnie do przodu mówiąc:
„zrobiłaś już pierwszy krok, warto pójść dalej”;
„(…) to nie twoja wina”;
„(…) fantastyczny człowiek w odpowiednim miejscu i momencie(…) życzę Ci spotkania takiego człowieka” (ja wierzę, Ewa, że tu są tacy ludzie);
„najbardziej Ty sobie możesz pomoc”;
„chciałabym Ci powiedzieć jak bliska mi jesteś w tym, co przeżywasz”;
„cały czas ci kibicuję. I bardzo, bardzo mocno przytulam”…
Dziękuję za Waszą czułość i delikatność…
Kiedy w minioną środę wyszłam z gabinetu terapeuty - człowieka, do którego mam zaufanie; który towarzyszy mi od ponad pięciu lat – poczułam, że nie mam po co wracać do domu; że nic dobrego mnie tam nie spotka. Jednocześnie czułam wielki ból, że utraciłam całą godzinę terapii na bezsensowne gadanie o niczym i bezsensowne żarty z samej siebie (kiedy spadam w dół staję się bardzo autoironiczna). Byłam rozczarowana sobą… To wszystko nie tak miało być(!) Ja naprawdę bardzo potrzebowałam poważnie porozmawiać ze swoim terapeutą, a wyszło inaczej, przez co znów zostałam sama… Pamiętam każdy moment, kiedy usiłowałam powiedzieć o tym, co naprawdę czuję. Powiedzieć tego jednak nie zdołałam bo przeszkadzał mi w tym fizyczny wręcz ból umiejscowiony gdzieś w mojej klatce piersiowej (często doświadczam takich stanów; nigdy o tym nie mówię) i wrażenie mdłości.
Wsiadłam w jakiś autobus. Nie wiedziałam dokąd chcę pojechać, ani gdzie wysiąść. Zdołałam jednak ocknąć się na tyle, by zamiast włóczyć się po mieście bez celu, zdecydować się posiedzieć na lektoracie z j. angielskiego (a propos – od ponad dziesięciu lat nie mogę się nauczyć tego języka, to przykre; to mój straszny kompleks, czuję się jak analfabetka).
Wróciłam do domu, ale nie pamiętam już co mnie w tamten wieczór spotkało, może nic…
W czwartek siedziałam w domu (jakieś święto UWr czy coś…). Upiłam się. Sama… Zdaję sobie sprawę z tego, że bardzo głupio postąpiłam i wstydzę się tego. Pamiętam, że chciałam zdusić w sobie wszelkie emocje; zabić poczucie kompletnego osamotnienia (z tym sobie ostatnio coraz słabiej radzę).
Co mnie tak boli? Zastanawiam się, w jaki sposób mogłabym to najkrócej ująć… Dwa lata temu zdarzyło się w moim życiu coś, co zmusiło mnie, abym zobaczyła, jak bardzo moje doświadczenia z dzieciństwa rujnują mi dorosłe życie i jak bardzo jestem wobec tego bezradna… (stąd umieściłam ten post na DDA, wiedziałam w którą stronę potrzebowałabym pociągnąć ten temat, no i potrzebowałam kontaktu z osobami o bardzo podobnych doświadczeniach i bardzo podobnym sposobie przezywania świata).
Mało kiedy mówię o tym, jak bardzo czuję się sponiewieranym emocjonalnie dzieckiem. Teraz też nie rozwinę zbyt mocno tego wątku, czułabym się jak zdrajca – zdrajca własnych rodziców… Bardzo mnie jednak boli to, że nigdy nie miałam takiej rodziny, jaką pragnęłam mieć. I boli mnie to, że w ogóle w ten sposób myślę. Przecież moi rodzice nie są winni tego, że nie do końca udźwignęli swoja rolę(!) Bili mnie, ale sami też byli bici… nawet bardziej niż ja… Mama mnie wyzywała, klęła na mnie…a na nią w jej rodzinnym domu nikt nie zwracał uwagi. Straszyli mnie; odbierali to, co kochałam najbardziej… Dziwne było moje dzieciństwo, pełne sprzeczności i kontrastów… Chodzi mi o to, że pomimo tego, iż moje pierwsze wspomnienie dotyczy sytuacji, kiedy miałam 3,5 roku – dostałam wtedy wpierdol od ojca jakąś gałęzią, tak, że się posikałam w drodze do domu (nie pamiętam o co chodziło) – to jednocześnie ojciec zawsze bardzo dbał o nas w taki sposób, aby materialnie nie brakowało nam niczego… Kiedyś wiele nam brakowało, ale w końcu ojciec dopiął swego i dziś wiele mamy… Tylko ja nie mam najważniejszego – poczucia bycia kochaną…
Niemal każdy mój dzień w moim domu to pretensje, pretensje, pretensje: bo nie pozamiatane na czas, albo pozamiatane nie w ten sposób, w jaki zrobiłaby to moja mama (a propos – w moim domu zamiatanie stało się swoistym przecinkiem i powiem Wam, że ta pozornie niewinna czynność wykańcza mnie psychicznie); bo po wypiciu herbaty czyjś kubek stoi w zlewie, a przecież powinien być natychmiast umyty itd. itp… Nie uważam, że miałoby jakikolwiek sens przytaczanie tu większej ilości przykładów, a tylko ośmieszyłoby to moją rodzinę…
Często myślę, że wyzwolę się spod tego psychicznego tłamszenia, kiedy wyprowadzę się z domu. A do tego czasu, sposobem na przetrwanie stało się dla mnie wywoływanie w sobie nic nie czucia… Tamtego dnia, kiedy się upiłam, czułam, że jeśli nie zdławię w sobie wszelkich emocji, to wykrzyczę mojej mamie prosto w twarz: „NIENAWIDZĘ CIĘ!”… To bardzo boli… bardzo…
Czuję się samotna do szpiku kości. Zwykle nie mam z kim porozmawiać (w domu najważniejszy jest telewizor – mam nadzieje, że któregoś dnia trafi go szlag…), ale nie mam też o czym rozmawiać (w mojej rodzinie zostałam mianowana tzw. dziwnym członkiem rodziny)
Pamiętam, jak kiedyś postanowiłam, że moja własna rodzina stworzona przeze mnie będzie zupełnie inna – będę miała okrągły stół w kuchni, przy którym co wieczór, przy kolacji każdy będzie miał szansę opowiedzieć o tym, co mu się przydarzyło w ciągu dnia, o tym jak się czuł itd… Wszyscy będą mówili sobie „dobranoc” przed pójściem spać i będą się do siebie uśmiechali po przebudzeniu… (W mojej obecnej rodzinie wszyscy żyjemy jak gdyby obok siebie, nie ze sobą) Te proste marzenia bardzo szybko przeniosłam na kogoś, kto nie mógł (nie potrafił/ nie chciał) ich ze mną zrealizować…
Dwa lata temu zakochałam się zachłannie powtarzając jednocześnie znany mi schemat lokowania swoich uczuć w osobie, która nie jest w stanie dać mi tego, co potrzebuję. A potrzeby moje są śmieszne i bardzo wstydliwe, a już na pewno niedojrzałe - potrzebuję bezwarunkowej miłości i zajmowania się mną w sposób, jakbym była maleńkim dzieckiem… (Mam 23 lata…) Pokochałam mężczyznę, który nie mógł spełnić moich potrzeb. A im bardziej był dla mnie niedostępny, tym bardziej go pragnęłam. W którymś momencie pozwoliliśmy sobie na to, by połączyło nas bardzo wiele… Nie, niczego nie żałuję… Tylko że już nigdy nie będziemy mogli wrócić do tego, co było między nami – dla naszego własnego dobra – i ja nie potrafię się z tym pogodzić…Nie napiszę o szczegółach, bo ta historia jest tylko jego i moja i nikogo więcej… Tu chcę powiedzieć tylko, że od wielu miesięcy czuje się tak, jakbym była pogrążona w strasznej żałobie… Czuję, że nieodwracalnie coś straciłam; czuję, że umarła jakaś część mnie… A ten mężczyzna… on jest moim najbliższym Przyjacielem i nie wyobrażam sobie dnia, w którym miałabym rozstać się z nim na zawsze (umarłabym…) Zaś wizja życia, w którym przyjaciółmi musimy pozostać (czy też stać się na nowo) boli mnie niewyobrażalnie, ja przecież tak bardzo go kocham… Wiem, że jestem tez od niego strasznie uzależniona, np. dzień bez telefonu od niego jest dla mnie dniem straconym… To straszne…. A najpotworniejsze jest to, że – tak sobie myślę – gdybym będąc dzieckiem miała rodziców, którzy zaspokoiliby mój dziecięcy głód miłości, to dzisiaj potrafiłabym stworzyć związek z człowiekiem, który nie koniecznie miałby być „substytutem” mojego ojca…
Z resztą, ja nie wiem po co ja to wszystko piszę… To przecież tylko zwykła historia… jedna z wielu…………………………………….
melody
PS. Ktoś kto przeczytał to do końca musi być wariatem...