Witam!
Choć to nie rodzice sensu stricte to chyba to forum pasuje najlepiej. Sytuacja trwa już trochę (7 lat) i zaczynam już myśleć że ze mną i małżowinką coś nie tak.
W skrócie żona(jedynaczka) to DDA a raczej DDD bo alkoholu nie było, tylko przemoc psychiczna. Jej ojczym aka teść to typ jedyny sprawiedliwy a przeciw niemu cały świat, teorie spiskowe i złość na sąsiadkę co tupie, sąsiada co kicha, itp. To wywoływało awantury. Swoją złość skrupiał na pasierbicy(czyli mojej przyszłej małżonce). Matka miała postawę - to głowa rodziny, szanuj go czy ma rację czy nie. Taka była odległa przeszłość.
Mniej odległa gdy jako studenci poznaliśmy się a przyszli teściowe właśnie wyprowadzali się z bloku do willi pod miastem. Córka zamieszkała z lokatorami(co by jej pilnowali(sic!)) w starym mieszkaniu(notabene ojczyma, matka miała drugie, wynajmowane). Po jakimś roku wprowadziłem się oficjalnie(jako że i tak pomieszkiwałem tam) jako lokator. Sytuacja zmieniła się o tyle, że ojczym nie wyładowywał złości na pasierbicy a na żonie(matce). Ta najczęściej wtedy dzwoniła i wylewała gorzkie żale na córkę, "żartobliwie" grożąc(że ojczym - notabene pedant - sprzeda mieszkanie jak nie będzie błyszczało) czy też rzucając "komplementy" typu flejtuch, rozpieszczona, wygodnicka i ogólną krytykę stylu życia. Oczywiście wtedy nie było to takie oczywiste dla mnie co się dzieje. No i starałem się swojej dziewczynie pomóc sprzątać, jeździć z nią do rodziców(ojczym się zazwyczaj obrażał i zamykał w pokoju na piętrze, tudzież rozmawiał z psem i kotem ignorując nas jak i żonę) i ogólnie wspierać. Oczywiście im dłużej to trwało tym bardziej rozumiałem(a raczej nie) co się dzieje i kontakty się ochładzały. W końcu lokatorzy się wyprowadzili a my po studiach stwierdziliśmy, że czas zamieszkać tylko we 2, jako że mogliśmy już mieszkanie utrzymać. Zaczęły się wizyty co tydzień czy dwa(zapowiedziane lub nie) i ?sprawdzanie?. Awantury były zawsze jako, że my nie pedanci(garki czasem w zlewie, tudzież kurz na półkach) no i mieliśmy własną wizję tego jak mieszkać i ustawiać meble.
Dalej był cywilny ślub, może głupio a może i nie ale wzięty "po kryjomu". My i świadkowie. Ślub kościelny i wesele było w planach ale stanęło na tym, że albo tak jak i gdzie chce teściowa albo sami i za własne urządzamy. No i oczywiście pretensje o cywilny. Wizyty tam sporadyczne i bardzo oficjalne i ogólnie atmosfera o znowu dzwoni teściowa... Ja wróg numer 1 bo "buntuję córkę". Dodam że decyzje były wspólne. Telefony dalej były z tym, że teraz inwektywy sypały się również na mnie, choć zawsze do córki. Ojczym oficjalnie się nie odzywał i nie zabierał zdania. Rozmów oficjalnych (a ze mną niemal żadnych) również nie było. Ot mowa trawa jak to nazywałem + prztyczki jak my żyjemy.
Większy dramat zaczął się na początku zeszłego roku gdy przez telefon teściowa oświadczyła, że będzie remont i fachowiec przyjdzie oglądać mieszkanie w weekend. No i oczywiście pytanie czy się dokładamy. Teraz już wiedzieliśmy że ojczym to tak na prawdę obcy facet bo w żaden sposób nie zaadoptował córki a tylko "dał" nazwisko. Więc mieszkanie tak na prawdę w żaden sposób nie nasze. Odmówiliśmy. W weekend przyjechali wszyscy(teście + fachowiec) i byłą szopka przed kolesiem pt. urządzamy mieszkanie córce. Rzeczywistość była taka, że córka nie miała nic do powiedzenia nawet na temat koloru kafelków. No i nie wytrzymała i wykrzyczała to. Jaka atmosfera była mówić nie muszę. Termin miał być na za tydzień ale po naszych protestach zgodzili się zmienić na po wakacjach. Dalej była Wielkanoc a raczej lany poniedziałek, bo w tenże dzień zawitaliśmy do teściów. Wizyta skończyła się słowami teścia, że mamy się wynosić. No i obraził się na amen a remont zmienił się w - na czas remontu zamieszkacie w mieszkaniu teściowej(w skrócie nieco gorszym). Zgodnie z tym co pomyślałem zamieszkanie na czas remontu zmieniło się wkrótce w na stałe bo my niszczymy teścia mieszkanie. No chyba, że przyjedziemy i przeprosimy i ubłagamy teścia(notabene to zostało nazwane ostatnim kompromisem). Oczywiście o wszystkim informowani byliśmy telefonicznie przez teściową(z dozą inwektyw) bo teść śmiertelnie obrażony. Z dobrych skutków ustały ich "kontrole".
No i teraźniejszość gdy już się przeprowadziliśmy po 2 miesiącach przesuwania terminu i z tygodniowym wyprzedzeniem. Mieliśmy w planach przeprowadzkę do obcych, ale...pieniądze. No i nadzieja że może się jakoś ułoży. Niestety to wątpliwe po usłyszeniu, że mieszkanie córki nigdy nie będzie(póki teściowa żyje). Teksty, że jej "kapcie zostają bo będzie sprawdzać czy nam się dobrze żyje" również niczego fajnego nie zwiastują. W sumie mieszka się jak u wrednego właściciela i człek ma trochę dość niepewności i braku szacunku. Oczywiście rozwiązanie jest dość proste kredyt i własne lokum najlepiej. Ale z drugiej strony przecież nam pozwalają mieszkać...
Skąd ten wątek? Chyba żeby to wyrzucić. No i gdzieś pytanie się kołacze, a może to ja coś nie tak robiłem? Czy jest w ogóle sens coś innego robić niż iść w kredyt na własne? Chyba już powoli wariuję...
Jeśli są jakieś pytania to chętnie dorzucę szczegóły, w tym poście i tak już jest ściana tekstu. Używam formy my biorąc pod uwagę fakt, że spora część pomysłów co zrobić wychodziła ode mnie, oczywiście końcowa decyzja była wspólna.