Witam wszystkich,
nie napiszę nic odkrywczego, bynajmniej, ale skoro sama nie potrafię odpowiedzieć sobie na pewne pytania, może ktoś, kto spojrzy obiektywnym okiem na moje problemy, będzie mógł to zrobić.
4 lata temu poznałam pewnego chłopaka, studiowałam w jego rodzinnym mieście. Nasz cały dotychczasowy związek był burzliwy, ze względu na wiele czynników – wtrącająca się mama („wtrącająca się” w tym przypadku to eufemizm:P), jego zdrady on-line, czyli tak zwany cyberseks i inne, oraz różnego rodzaju kłótnie, sprzeczki itp., itd.
W zasadzie przebrnęliśmy przez to wszystko, zaczęło się w miarę układać, aż nagle, ni stąd ni zowąd(dla niego rzecz jasna:P) skończyłam studia i trzeba było coś postanowić… Do rodzinnego miasta mam 300km, więc pomyślałam, że mój mężczyzna będzie chciał ze mną zamieszkać (wcześniej o tym rozmawialiśmy, planowaliśmy). Krótko po mojej obronie, w zasadzie z dnia na dzień, okazało się jednak, że nie będzie żadnego wspólnego mieszkania, bo: on ma trudną sytuację finansową (?? ma świetną pracę, mieszkał i mieszka z rodzicami), ja nie mam pracy, a jego nie stać, żeby mnie utrzymywać (nie prosiłam o to…), poza tym nie mamy gdzie mieszkać (a wynająć niczego nie chciał), więc zaproponował mi, żebym mieszkała, owszem w jego mieście, ale np. na stancji, albo u jego brata – jako etatowa, darmowa opiekunka do dzieci i gosposia, a on tymczasem będzie pracował i dalej mieszkał z mamą i tatą, albo żebym zrobiła z sobą cokolwiek... Spotykalibyśmy się wtedy, kiedy: a) ON będzie miał czas/siłę/chęć, abyśmy się ujrzeli, b) punkt „a” wchodzi w rachubę, jeśli jego mamie to będzie pasować (tego oczywiście nie powiedział mi on, ale doświadczenie życiowe ). Szok…
Skonfrontowałam wszystkie jego propozycje oraz nasze wcześniejsze „plany” i stwierdziłam, że nic tam po mnie, spakowałam się, wróciłam do swojej rodzinki i znalazłam pracę. „My” byliśmy niby dalej razem, tyle, że na odległość…przecież to moja wina, bo JA nie chciałam przyjąć warunków, które on mi zaproponował. Nasze kontakty były urywane, rzadkie, tylko telefony, czasem gg. Średnio, co druga rozmowa kończyła się rozpamiętywaniem przeszłości, kłótnią itp.. Postanowiłam, że dam sobie z tym i z nim spokój. Oczywiście nie spotkałam się z entuzjazmem z jego strony…powiedział mi parę niemiłych słów…
Zaczęłam się zastanawiać, czy ze mną jest coś nie tak?? Jestem dorosłą kobietą, która chciała stworzyć swój własny kącik(kącik na początku, potem kąt), budować coś razem w pełnym znaczeniu słowa RAZEM, czy to jest egoizm?
Czy powinnam zgodzić się na jego warunki i zostać w bądź, co bądź obcym mieście, bez środków do życia i sprzątać, gotować u jego brata (pomysł szanownej mamusi) czekając na spotkanie z moim chłopakiem?
Czy to, że teraz jest jak jest to moja wina, bo ja się nie starałam? Dodam, że zapytałam o to, czy nie moglibyśmy mieszkać przez jakiś czas u Jego rodziców, ale jego mama odpowiedziała mi NIE, przy nim, a on nie zareagował. Potem tłumaczył, że Jego mama, tak naprawdę zgodziła się, ale mówi to, myśli tamto…
Czy to tylko moja wina? Jest mi przykro, bo po 4 latach spodziewałam się…teraz nie wiem czego…czuję jakbym miała jakieś kosmiczne wymagania…być razem z osobą, którą się kocha…ech
I nagle stałam się osobą samotną, chociaż analizując nasz związek chyba już wcześniej taka byłam…Pracuję, nikt na mnie nie czeka…Nie mam do kogo wracać, komu się wyżalić, do kogoś przytulić…Prześladuje mnie myśl, że nikogo już nie będę miała, że to była moja jedyna i ostatnia szansa, a ja ją zmarnowałam…przez swoje fanaberie…
Za rok niby miałam szukać pracy w Jego mieście, mieliśmy niby mieszkać razem... Piszę "niby", bo nie czuję się pewnie, boję się, że znowu dam się oszukać, będę marzyć, planować, a potem okaże się, że tysiąc spraw znowu spowoduje, że nie zamieszkamy razem, że nie będziemy razem. Czy jest w ogóle sens czekać?
Kończę, bo zrobiło się smutno...Dziękuję za uwagę