wczoraj powiedziałam narzeczonemu o zdradzie,w sumie to nie czuje się nawet godna by nosić pierścionek...nie noszę go już.
Powiedział że dobrze,że mu powiedziałam...nie chodziło mi o zrzucenie tego ciężaru na niego.Od kilku miesięcy próbuje sobie sama poukładać w głowie,poradzić z tym ale osiągam odwrotny efekt.
Przez zdradę zabiłam w sobie miłość,nie wiem ile jej jeszcze we mnie,wiem że bardzo mało,czuję się wypalona,chciałabym z siebie coś wykrzesać.Poczułam że tylko powiedzenie mu prawdy da nam szansę na uratowanie związku.
To że zdradziłam to moja wina,natomiast oboje wiemy iż jest to efekt pewnych zaniedbań w naszej relacji,do której oboje dopuścilismy.
Jakie to wszystko trudne wystarczy jeden moment aby coś zniszczyć,a żeby odbudować to ciągle pod górę.Tracę nadzieję,coraz mniej jest mnie w tym wszystkim...
Tak,niektórzy z Was moga mnie teraz wyzwać od najgorszych,sama o sobie myślę najgorzej jak tylko można,biczuję się tym codziennie,uważam siebie za niegodną bycia w jakimkolwiek związku...nie wiem czy potrafię...
Chcę to wszystko naprawić,uratować...On też chce ale wiem że strasznie Go zraniłam choć robi dobrą minę do złej gry.Wiem gdzie moja wina,On wie w czym sam zawinił...Mam wrażenie że już nic nie da się zrobić,choć chciałabym...
Jak to naprawić?Czy komuś się udało?Czy można znów zacząć kochać?