Jestem zmęczony...
Wstaję rano po niby 8h snu, z czego rzeczywiście większość przesypiam i jestem zmęczony.
Przeprowadziłem się, mieszkam "na swoim" - mam wreszcie czas na korzystanie z samotności, której tak chciałem i okazuje się, iż nie potrafię za bardzo sobie z nią radzić.
Wolna chwila to bezmyślne gapienie się w komputer, czasem jakiś film - a do kupy jedna wielka bezczynność.
Oprócz jednego.
Od czasu do czasu wyjście na piwo...
Na tyle, ze ostatnio się przeraziłem.
Drzemka na stole w podłej lumpowni potrafi dać do myślenia.
Zresztą, co tu nie mówić - przecież praktycznie w pewien otępiający sposób coś jest nie tam.
Ale chyba najbardziej ruszyło mnie to, że kolejny raz okazałem się sam już nie wiem kim w oczach kumpla, którego cholernie szanuję. I zazdroszczę mu jego postawy dobrego, porządnego faceta, który po prostu szanuje się i jest wartościowym człowiekiem.
Ktoś mi tam powiedział: nie martw się, nie było najgorzej, inni przecież...
Nieważne.
Od niego usłyszałem coś wartościowego.
Mówię mu, że wolałbym zrezygnować z planowanego wyjścia razem a on mi: ja się bardziej boję, ze narobisz siary.
Jedna z lepszych szczerości okazanych mi.
Raz na miesiąc, dwa przegnę. Doleję do dupy tak, że to przesada.
Nie spędzam weekendów w barze, czasem wieczorem jedno, dwa piwa do filmu.
Niby uspokaja, niby mówi - chłopie pijesz rzadziej od kolegów.
No tak - przegnę, potem poczucie winy.
A przecież mam świadomość, że okresy abstynencji są dla mnie wynikiem strachu i wstydu.
Bo, jak popiję, to choć może raz na miesiąc, czy dłużej, to czasami bez hamulców, do bólu, bez włączenia się granicy - nigdy jej nie miałem.
Przecież wiem, że jak mam na drugi dzień wolne, mam gdzie zanocować, to nie czuję niczego, co by mnie hamowało.
Przez lata hm... w sumie nie więcej, kilka razy do roku, ale jednak wiem, iż sam to oceniam, jako coś niebezpiecznego.
Tym bardziej, że nikt a ni nic mnie wtedy nie obchodzi.
I wyłazi czasem ze mnie wtedy cholerny bydlak. Prymityw najgorszego rzędu.
To jedna sprawa.
Ale tak naprawdę nie do końca o tym chciałem pisać.
Choć hm... kiedyś może okazać się, iż będę miał gdzieś wstyd i poczucie winy. Taka myśl jednak każe mieć hamulce...
Przecież jednakże wiem, iż dopiero coś takiego potrafi mnie pchnąć do zabawy, do poczucia uczestnictwa.
Nie czuję bliskości.
A raczej czuję ją cholernie rzadko. Może właśnie czasem sobie ją uświadamiam.
Zdałem sobie kiedyś sprawę z obrzydliwej rzeczy. Strach potrafię w pełni poczuć wyłącznie wtedy, gdy ja jestem zagrożony.
Choć czasem wiem, że włączyć mi się potrafi, gdy chodzi o kogoś bliskiego.
Brat, siostra, mama - ostatnio babcia.
Myślę, że blokuję się przed emocjami ze względu na strach przed strachem. Przecież wiem doskonale, że nie potrafiłem nigdy nikogo kochać inaczej, niż przez pryzmat strachu. Strachu, że utracę, strachu, że ktoś odejdzie w taki, czy inny sposób.
Uciekam przed emocjami. Wciąż i bez przerwy.
Nie radzę sobie z nimi.
Tak, lata temu chodziłem do psychologa, bo nie wytrzymywałem ich rozregulowania. Zebrałem potem to do kupy i znalazłem sposób na uciszenie.
Takie manipulowanie życiem, by nie czuć nic, poza drobną kontemplacją. Nic, co by sięgało głębiej.
Wiecie - wyobraźcie sobie no hm... sytuację intymną. Niby wszystko ok, ale przecież po prostu odwalam pańszczyznę. Wszystko super, ale poczucie, że kocham się z kimś wedle podpunktów:
1. Teraz to...
2. Teraz tamto...
W głowie równie dobrze może być tabliczka mnożenia.
Na dłuższą metę większą frajdę sprawia mi bycie samemu, niż mechaniczne cholera wie co.
W sumie na dziś to już chyba nawet nie pamiętam, jak to jest ha ha...
Jako dziecko i nastolatek byłem typem nadwrażliwca.
Nie radziłem sobie z nadwrażliwością i poszedłem w brak emocji.
I tak samo to się nie sprawdza.
Jakoś warstwa, w której się to dzieje jest obserwowana przez inną, co jest każdą obserwowaną rozczarowana.
Ludzie jakoś żyją funkcjonując ze sobą.
Dla mnie to w głębi ducha jest odczuwane, jako kłamstwo tego, że naprawdę żyją tylko obok siebie. Choć wiem, że się mylę.
Szybko się czymś nasycam. Czasem w obsesyjny sposób.
A potem jest czas apatii, letargu.
Jestem zmęczony.
Kupuję książki, których nie czytam.
Patrzę tępo w sieć przebiegając po artykułach, wyławiam parę wyrazów. To samo w gazetach.
To samo w pracy.
Kiedyś moje "ja", psychika legła w gruzach.
Odbudowałem ją od nowa.
Ale bez czaru, bez jakiejś magii, bez niedopowiedzeń.
Choć buntuje się coraz bardziej przeciwko temu, jak mechanicznie pojmuję świat, to przecież nie potrafię być tym romantycznym, wrażliwym człowiekiem, co ileś lat temu.
Potrafię zrobić dobre wrażenie - a potem wyłazi ze mnie chamski bydlak. Potem okazuje się, iż poza paroma przekleństwami nie mam wiele do powiedzenia.
Znajomi potrafią zażartować, jakoś znaleźć tą słowną kotwicę do rzucenia czegoś nieznajomemu. Mistrzem to jest już mój brat.
Ja nie potrafię. Z reguły albo mi się nie chce, albo nie potrafię.
Przecież lata temu potrafiłem być duszą towarzystwa.
A może tylko małpą towarzystwa.
Gdzieś zdechł polot, zrozumienie, empatia.
Gdzieś zdechł człowiek, co potrafił być megamózgiem, łapiącym wszystko w lot.
Nie potrafię już dziś tak się koncentrować, tak kojarzyć, nie ma we mnie za grosz błyskotliwości. Szybko się męczę, szybko nasycam.
Jestem otępiały, bez mobilizacji, bez chęci.
Mozę na spokojnie, może bez szarpaniny, ale dopadło mnie to samo, co lata temu.
Nauczyłem się otrząsać z czarnych myśli, nauczyłem się podchodzić do siebie wręcz chirurgicznie.
Ale to się też nie sprawdza.
Moja terapia nie była terapia dla DDA - pozbyłem się depresji. nauczyłem się kochać jakoś siebie, świat, ludzi. Od dłuższego czasu jednak to się okazuje chyba złudzeniem.
Już rok, dwa lata temu czułem, że straciłem rozpęd.
Ot pozbieranie się do kupy to nie taka trudna sprawa.
Tyle, że to jedynie substytut a nie wiem, co dalej.
Obawiam się, iż mój wstyd, poczucie winy, brak pomysłu na życie zamienię kolejny raz na teatrzyk i jakieś tam cierpiętnictwo a nie poradzę sobie tak, by dokonać zmiany siebie.