przez Sinuhe » 3 paź 2010, o 00:45
A ja się tak czasem zastanawiam, co jest pierwotne - pewne doświadczenie, czy wyrobienie poglądów?
Dochodzę do wniosku, że raczej doświadczenie... Młodociane paplanie o ideach i wartościach zostaje dość szybko skonfrontowane z rzeczywistością.
Taki wojujący "czystoseksowy" będzie sławił swoją postawę, jako tą, którą zna i w której się realizuje. Częstokroć zamieniając strach przed grzeszną chucią i jej moralnymi konsekwencjami w dumę z wytrwania w czystości (skrzętnie omijając fakt, że religią, ideologią itp. zabija normalne ludzkie pragnienie).
Ktoś, kto ma za sobą seks z kimś, kogo kocha - uzna własna postawę za dobrą. Wie co to seks jest a zarazem nie ma poczucia podzielenia się na drobne.
Wraz z ilością partnerów i swobodą będzie narastać poczucie, że taka postawa jest w porządku (choćby po drodze jakieś poczucie winy się pojawiło, choć niekoniecznie). Na to też się znajdzie jakieś tam tłumaczenie i jakieś nadanie jakości. W sumie można to sprowadzić do postawy: robię co chcę i nikomu nic do tego.
Ok.
Racja jest, jak dupa - każdy ma swoją.
Sam zdaję sobie sprawę, że nie mam jakiejś tam kosmicznej, jedynej i prawdziwej racji - ale mam efekt własnego życia oraz efekt tego, jak się nieraz oskarżyłem, wytłumaczyłem a w końcu tak urobiłem swe przekonania, że się z nimi dobrze czuję. Jak większość z nas.
Takie sławienie "czystego seksu" może być rzeczywistym przekonaniem człowieka i tym, czego potrzebuje - a może być jedynie powtarzaną bezmyślnie mantrą kogoś, kto w dupie był i gówno widział.
Czyli może sobie pogadać.
Podejrzewałbym prędzej zafiksowanie się na seksie, gdzie fiksacja jest taka obróbka pojmowania płciowości, by ją na maksa zangelizować.
Płciowość w chrześcijaństwie rozpatrujemy sobie na dzisiejszą modłę - gdy chrześcijaństwo się rodziło było w opozycji do pogaństwa - nieraz sławiącego płodność. I tutaj upatruję raczej takiego oderwania pojmowania płciowości od rzeczywistości, niż odkrycie rzeczywistych wartości "czystego seksu" i czystości w ogóle.
Ok - uważam, że rodzina stanowi wartość. Ale nie jest dla mnie ona celem sama w sobie, ale jej zdrowie. I tutaj może się ktoś obruszać, ale wstrzęmięźliwość jest dla mnie lepszym bagażem wnoszonym do związku, niż nadmiar doświadczeń. Może to tylko takie sobie moje pobożne życzenia, ale mam pełne prawo uznawać, że osoba skacząca latami z kwiatka na kwiatek ma niewielkie predyspozycje do stworzenia czegoś trwałego. A przynajmniej mam swoje bezczelne prawo uznać: powędruj sobie słonko do kogoś, komu to nie przeszkadza a mnie nie pytaj, dlaczego cię odrzucam. Bo tak jest i już.
Tyle
No cóż - życie jednak ma swoje odchylenia od modeli idealnych. Także od tych, gdzie tą czystość zachowuje się dla jednej/jednego, jedynej/jedynego. Ma także (tzn. w zdecydowanej większości)odchylenia od tego antymodelowego parazwiązku, jaki chętnie widzą różni nawiedzeni "nowocześni": czyli katolicka rodzina, gdzie w każdą niedzielę wszyscy są w kościele a ojciec pijak w przerwach między dawaniem żonie po głowie płodzi kolejne zaniedbywane dzieci.
Gdzieś po drugiej stronie pojawiają się sytuacje, gdzie partnerzy/partnerki urastają w liczbę mnogą a rodzi to równie przeciwstawne sobie, co i zarazem absurdalne wnioski, jakie to niby złe - bądź przeciwnie dobre.
Zwykłą regułą jest to, że człowiek przeżywa swoje upadki i wzloty uczuciowe, pierwsza miłość nie jest ostatnią i pierwszy partner seksualny też ostatnim nie jest. Można żyć, jak się chce - byle pamiętać o prostej zasadzie. Każdy z nas ma dokładnie takie samo prawo do akceptacji przez innego człowieka, jak i każdy inny człowiek ma pełne prawo do braku akceptacji w stosunku do kogokolwiek z nas.
Tak też zdaję sobie sprawę, że moralność, jaką wyznaję, jest efektem moich doświadczeń. Mam kompletnie gdzieś, czy mam rację, czy nie mam, czy jestem sprawiedliwy, czy nie jestem. Być może pewne postawy mi nie pasują tylko dlatego, że są poparte innymi doświadczeniami i inną ich ilością.
Bo właściwe o co chodzi?
Życie nie stawia mnie w sytuacji, gdzie do wyboru mam wyłącznie kobietę, której "nie miał" tylko pies woźnego i cholera wie, czym zaraża. Ani życie nie podsuwa mi też świętej, która całe życie czekała na mnie wiedząc, że idealny związek to ona, ja i Jezus a ja drżę, czy nie zacznie słyszeć głosów, albo dostanie stygmatów.
Uważam, że to naprawdę fajna sprawa i wielkie szczęście, gdy się trafia od razu i za pierwszym razem a na końcu jest wspólna i szczęśliwa starość.
Ale to rzadkość.
Zresztą - człowiek to nie krowa i poglądy zmienić może.
A) tworząc je na bazie wszystkim mądrych i głupich rzeczy, jakich dokonał - czy to intencjonalnie, czy to przypadkiem
B) zderzając się z czyjąś przeszłością i uznając, że w imię uczucia/przyzwyczajenia/poznania/itd./itp. nie ma o co wojować i coś tam zaakceptuje.
Ale mam i pełne prawo zderzyć się z czyjąś przeszłością i przekonań jednak nie zmienić.
A do czystoseksowych: moi drodzy od brzydkich zabaw się nie ślepnie i włosy nie rosną między palcami.