piszę, bo nie wiem jak sobie poradzić. właśnie wczoraj zerwał ze mną facet i wszystkie plany mi się zawaliły... znowu zostałam porzucona, kiedy tak bardzo się starałam... pierwszy raz od sześciu lat się zakochałam i myslałam, że szczęście mi się trafiło jak slepej kurze ziarno... mowil mi że mnie kocha, że niczego na świecie bardziej nie chce jak być ze mną, ze będzie wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na świecie (przez ostatnie dwa miesiące nie widzieliśmy się, ponieważ on jest Amerykaninem i wrócił na wakacje do stanów, od pażdziernika mieliśmy razem zamieszkać w Hiszpanii, gdy dostanie się tam na studia, a więc tak gdzie wszystko się zaczęło)... uczyłam się języka, planowałam wyprowadzkę, gdy na początku lipca zaczął się kryzys... zaczął mowić o tym, że co zrobimy jeśli na te studia sie nie dostanie, że wtedy zostaje w stanach i to nie będzie najlepszy moment, żebym ja tam wyjeżdżała... szukałam tysiąca rozwiązań dla nas, możliwości, żebyśmy mogli być razem... ale on całkowicie się poddał...parę dni temu miałam 25te urodziny... napisał mi maila, w którym mówił ze nie jest jeszcze w stanie ze mną rozmawiać, bo ma metlik w głowie, bo nie wiemco robić...ze w stanach ma rodzine, przyjaciół, moze robic karierę, a w europie ma mnie i wie ze mamy cos bardzo wyjątkowego... i wymienil cała liste cech, które we mnie kocha... 3 dni później tak tęsknie, że dzwonie do niego, a on mi mówi, ze na odległosc nie da juz rady, ze stracił uczucia, ktore do mnie miał jak bylismy razem i ze mną zerwał...
a ja teraz nie moge sie pozbierac, bo do samego końca liczyłam na to, że bedziemy razem... byłam z nim taka szczęśliwa... przed wylotem do stanów obiecywał mi dziesiątki razy, że jeszcze się spotkamy, że się jeszcze zobaczymy... teraz wszystko to co mówił okazało się obietnicami bez pokrycia, słowa bez znaczenia... a ja mu tak bardzo zaufałam...
dlaczego to musi tak boleć? czuję że rozrywa mi serce, duszę i całe cialo...
nie mam nic czego mogłabym sie schwytać, co dało by mi sens dążenia do przodu... juz nie mam sil...