Zmagania w czasie terapii...

Dorosłe Dzieci Alkoholików.

Postprzez Sansevieria » 30 maja 2010, o 21:33

A skąd wiesz, że byłej żonie nosił jedzenie do łóżka? Nawet jesli to ona Ci się zwierzała i tak mogła kłamać... nie mówiąc już o tym, że są tacy toksyczni faceci, co przechodzą ze skrajności w skrajność... jak on kogo traktował naprawdę to on jeden wie i ta osoba. Co warto swojej wyobraźni czasem przypomnieć. Ciebie przy tym nie było. A zatem nie "wiesz" tylko...no właśnie...sama to ustawiasz bardziej niż rzeczywiście wiesz.
Mam nadzieję,, że znajdziesz odwagę żeby terapeutce powiedzieć, że nie przyszłaś bo nie chciałaś. To "nie chcę" jest super. Masz prawo nie chcieć. A jak jeszcze jej powiesz, że zapisałaś się bo się jej chciałaś przypodobać to pewnie będzie "terapeutycznie zachwycona", bo jest to kawałek ważnej części prawdy o Tobie. Rozgryzanie co robię bo chcę a co robię bo chcę się przypodobać jest wielce ważne. Czyli zauwazyłaś w związku z tym treningiem coś bardzo ważnego w sobie. Zapewne wiele rzeczy w Twoim życiu było właśnie z pakietu "chcę się przypodobać" (traktowanego szeroko a umownie). Kolejny krok do przodu. Co z zadowoleniem Ci chcę powiedzieć. Moja duma rośnie :)
Jak masz gorsze dni to masz. Emocje czasem zbierają siłę fizyczną. Co złego w "jem i śpię" przez weekend? Byle było co jeść :) Ja miewałam takie jem-śpię po kilka dni o ile mogłam sobie życiowo pozwolić. Czasem mi się nadal zdarza tak przebimbać jakiś dzień i wiesz - ludzka rzecz. No jeśli by taki stan miał długo trwać to inna sprawa, ale troszkę - czemu nie :) spójrz zresztą na zdrowe zwierzęta - jak mogą (sa bezpieczne i najedzone ) to albo się bawią, albo ewentualnie czyszczą albo ... śpią i tyle. :)
Sansevieria
 
Posty: 4044
Dołączył(a): 10 lis 2009, o 21:57

Postprzez Maui » 3 cze 2010, o 21:38

Nie odważyłam się...jeszcze. Myślę, że powiem jej to w końcu.

Generalnie mam dziś okropny humor. Przyjechałam do domu, mój brat też przyjechał tylko parę godzin przede mną. Przyszedł po mnie na peron. Pijany. Od razu odechciało mi się z nim rozmawiać, więc złapałam focha. Gdy tylko weszliśmy do domu on się wściekł, że się nie odzywam do niego, trzepnął drzwiami, wyszedł z domu i poszedł pić dalej. W domu rodzice...też pijani. Jak ich tylko tak zobaczyłam to od razu się rozpłakałam. Uświadomiłam sobie, że tak naprawdę to ja nie mam domu. Próbowałam ich (a raczej tatę) trochę "rozweselić" (pułapka - dawniej nie wchodziłam w rolę maskotki, dopiero teraz to robię i to tylko w stosunku do ojca, bo do pijanej matki czuję odrazę, a do ojca mnie bardzo wtedy ciągnie emocjonalnie). No i niby gadaliśmy, robiłam dobrą minę do złej gry. Aż w końcu wrócił brat. Pijany jak cholera (czyli miałam rację, że poszedł pić). Zaczął wylewać rodzicom piwo do zlewu i krzyczeć, że są alkoholikami i że mają przestać pić. To było żenujące, bo sam ledwo stał na nogach. Szkoda mi się go zrobiło. Ale w końcu zaczął się wyzywać z ojcem. Bardzo mnie to bolało, zamknęłam się w swoim pokoju i beczałam. Przypominały mi się dawne czasy, kiedy było identycznie - zbuntowany pijany brat próbujący walczyć z pijanymi rodzicami. W końcu zdecydował się wrócić z powrotem do Lublina. Było już późno, pociągi już nie jeździły, ale on zaczął się pakować przy mnie w pokoju. Bałam się go, był bardzo agresywny. Mama próbowała go błagać żeby został, ojciec darł się przez całe mieszkanie z wyzwiskami do niego. A ja siedziałam w pokoju na swoim łóżku, z płaczem i miałam wrażenie, że nikt mnie nie widzi. Znowu sobie przypomniałam dawne czasy, kiedy wszyscy mieli gdzieś to że ja - wtedy mała dziewczynka - siedzi w kącie i płacze. Dziś też się poczułam jak ta mała dziewczynka. Wyszedł z domu z bagażem, jakimś swoim aparatem fotograficznym i innymi rzeczami. Nie miałam siły się o niego martwić, czym dojedzie, czy go nie okradną itd. Głowa mnie bolała, nie miałam nawet siły zasnąć. W końcu wrócił, zamknął się w kuchni, ale potem znowu zaczął się z ojcem wyzywać. Myślałam, że nie wytrzymam. Pierwszy raz w życiu pomyślałam o jakimś samobójstwie po to, żeby zwrócili na mnie uwagę. Na szczęście odzyskałam myślenie. Siedząc tutaj nadal słyszę za ścianą jak się kłócą. Ale nie chcę być z tym sama. Z drugiej strony czuję, że nie chciałabym o tym rozmawiać z moimi znajomymi. Nie wiem czego chcę - czy spokoju czy rozmowy. Jeśli jutro sytuacja się nie poprawi - wyjeżdżam. A jak mój brat wyzdrowieje to spróbuję z nim pogadać o terapii. Najgorsze jest to, że nie mogę za bardzo mu pomagać, bo zapomnę o sobie. A już i tak jestem współuzalezniona.

Dzisiejszy dzień był właśnie takim dniem, kiedy nachodzą mnie myśli typu "nie uda mi się z tego wyrwać" itd. Z trudem nie wpadłam w użalanie się nad sobą. Obudziła się we mnie tęsknota normalnej, kochającej się rodziny. Straszna tęsknota. Nie mogę się doczekać wizyty u terapeutki. Jakbym dzisiaj z nią rozmawiała to od razu bym wybuchnęła płaczem. Może do poniedziałku (czyli dnia wizyty) ochłonę.

Boję się. Wróciły wszystkie dawne wspomnienia z dzieciństwa i brutalnie przypomniały mi, że mam patologiczną rodzinę.
Maui
 
Posty: 200
Dołączył(a): 27 lip 2007, o 17:12

Postprzez pszyklejony » 3 cze 2010, o 23:05

Z pozycji starszej powinnaś uspokajać tę młodszą :), ale czy dasz radę.
pszyklejony
 
Posty: 868
Dołączył(a): 7 paź 2008, o 21:56
Lokalizacja: warszawa

Postprzez Maui » 4 cze 2010, o 11:27

Jako starsza po przebytym toskycznym związku czuję się jak szmata, więc podświadomie nie czuję się "kompetentna" do pocieszania małej. Tzn. nawet nie wiem, czy kiedy jest mi źle to jest źle tej dużej mnie czy małej. Wtedy najchętniej poszłabym spać i zapomniała o wszystkim. Swoją drogą dawniej zawsze sen był moim sposobem na odreagowanie. Gorzej tylko próbować zasnąć po kilku godzinach płaczu, bo wtedy głowa pęka.

Ale dziś już trochę lepiej. Wszyscy w domu na kacu, brat się do mnie nie odzywa, bo go "obraziłam". Nie mam siły ani ochoty przepraszać i godzić się znowu z mojej inicjatywy, kiedy ja nic złego nie zrobiłam. Ale nienawidzę takiej atmosfery napięcia i "grupowego focha". Ale tak było zawsze po wieczornej pijackiej kłótni.

Muszę się doprowadzić do porządku, bo wyglądam strasznie - oczy zapuchnięte na pół twarzy, głowa boli i spać się chce. Ten stres jest męczący. Dobrze, że sesja mi się już kończy i nie muszę jakoś specjalnie dużo się jeszcze uczyć.
Maui
 
Posty: 200
Dołączył(a): 27 lip 2007, o 17:12

Postprzez uważaj » 5 cze 2010, o 13:32

Muszę się doprowadzić do porządku, bo wyglądam strasznie - oczy zapuchnięte na pół twarzy, głowa boli i spać się chce. Ten stres jest męczący.

Pozwól sobie na odpoczynek i odprężenie. Umysł wtedy jaśniejszy, spokojniejszy. Trzymaj się !
Avatar użytkownika
uważaj
 
Posty: 101
Dołączył(a): 23 maja 2010, o 21:46

Postprzez Maui » 17 cze 2010, o 18:34

---------- 20:55 05.06.2010 ----------

Problem w tym, że nie umiem odpoczywać. Tzn. dużo śpię, przez duży okres czasu potrafię nic nie robić, iść na spacer czy słuchać muzyki, a I TAK nie czuję się zrelaksowana i odprężona. Robię trening autogenny, który zaleciła mi terapeutka, ale narazie jeszcze nic nie pomaga.

---------- 18:34 17.06.2010 ----------

Zaczęłam sobie ostatnio zadawać pytanie: kim ja właściwie jestem?

To rozmyslanie zaczęło mi się w momencie, kiedy zaczęłam rozgrzebywać swój brak umiejętności organizatorskich. Od zawsze uważałam się za złego organizatora - nic nie umiem załatwić, ogarnąć itd. Źle mi z tym było, czułam się gorsza. Chociaż z drugiej strony swój poziom zaradności określam jako niezły, to kwestia zorganizowania np. jakiejś imprezy, wyjazdu dla dużej grupy osób, szkolenia itd to już gorsza sprawa. Kiedy uświadomiłam sobie, że w głównej mierze chrzaniłam wszystko przez lęk przed załatwianiwem spraw to zadałam sobie pytanie: to w końcu nie umiem organizować, czy to kwestia lęku? I to pociągnęło za soba kolejne pytanie: jaka ja naprawdę jestem bez tego lęku? Jakie mam naprawdę wady, a jakie zalety? Czy to co dzisiaj uznaje za wadę to naprawdę wada, czy tylko lęk? Jakie mam prawdziwe zalety, a jakie tylko chcę mieć i sobie przypisuję?

Nie ukrywam, że to pytanie mnie rozsypało. Choć zawsze wiedziałam, że siebie nie znam, to po zadaniu sobie tych pytań w takich okolicznościach strasznie zachciało mi się płakać. Strasznie zabolał mnie fakt, że NAPRAWDĘ guzik wiem o sobie i że tak wiele chrzani w moim zyciu lęk.

Swoją drogą on się wciąż nasila. Czasem bez powodu (albo gdy myślę o sprawach, które do tej pory nie sprawiały mi problemu) robi mi się niedobrze, ręce mi drżą jeszcze bardziej niż przedtem i serce mnie boli. Jescze gorzej jest gdy mam napięcie przedmiesiączkowe. I tak go źle znoszę, ale od paru miesięcy robi się ono nie do zniesienia. Moja codzienna huśtawka + burza hormonów to jest coś co ledwo znoszę.

I nadal mam problemy ze złością. Zaczęłam w którymś momencie olewać sobie wiele spraw. Dopadło mnie totalnie zniechęcenie i bierność. Zrobiłam w tym czasie bardzo wiele głupot - znów skontaktowałam się z moim byłym, nie przyszłam do terapeutki i jeszcze inne rzeczy, których bardzo żałuję i nazwałabym grzechami i to sporymi. W którymś momencie po prostu odechciało mi się pracy nad sobą i zaczęło mi być wszystko obojetne. Teraz odzywają się wyrzuty sumienia, poczucie winy i trochę mnie motywują do tego, żeby znów wziąć się w garść.

Huśtawka też się pogłębia. Jak mam dobry humor to jest to taka euforia, że aż cała drżę, działam wtedy bardzo emocjonalnie, jak burza, co mi wpadnie do głowy to robię to, mam ochotę robić kilka rzeczy naraz - jakbym była jakaś naćpana. A kiedy przychodzi czas depresyjny, to wraca lęk z podwojoną siłą, niechęć, samobiczowanie myślami i inne rzeczy. Zaczęłam się częściej użalać nad sobą niż wcześniej (złapałam się na tym ostatnio). Zrozumiałam też, jak niska jest moja samoocena. Chyba ogół tych wniosków też mi w jakiś sposób odbiera siły. Na dodatek mam przerwę w terapii na miesiąc, bo w Lublinie będę dopiero w sierpniu.

Czuję, że wróciłam do punktu wyjścią (dół, zamartwianie się, te same błędy) i muszę zacząć od początku zbieranie się do kupy.
Maui
 
Posty: 200
Dołączył(a): 27 lip 2007, o 17:12

Postprzez Sansevieria » 17 cze 2010, o 19:07

Doszłaś do czegoś bardzo ważnego - jak to zwykle bywa udaje Ci się tego nie zauważać. Zobaczyłaś to, co robi z Tobą lęk. To nic, że na razie nie umiesz nic z tym zrobić - ważne jest to, że zobaczyłaś jego rolę w swoim życiu i działaniu. Ta Maui, która jest jak najbardziej prawdziwa, jest na razie schowana pod tym lękiem, ale dostrzeżenie go właśnie jako lęku a nie na przykład wad czy niedoskonałości (w moim życiu, a może i w Twoim) było bardzo ważnym krokiem.
Ale na pewno nie wróciłaś do punktu wyjścia. Nawet jak objawowo wydaje Ci się podobnie. Choćby i dlatego, że widzisz już jedną z przyczyn różnych rzeczy, widzisz lęk i masz świadomość, że on ma wpływ. Kiedyś tego nie dopuszczałaś w tak pełny sposób. Z tą Maui bez lęku, której jeszcze nie znasz za dobrze, ale przeczuwasz Jej istnienie, to zaczniesz się powolutku dogadywać. Dasz Jej swoją dorosłą siłę. Powolutku Ty będziesz dokonywała wyborów różnych, innych niż te lękowe. Ale powolutku. Mnie się udawało w różnych drobnych sprawach podejmować takie decyzyjki (maluśkie czasem) własnie jak zaczęłam zauważać, że coś chcę zrobić "z pozycji - boję się" bo zaczęłam zauważać, że nie jest to jedyna mozliwa opcja. Że mogę inaczej.
Niewątpliwie masz liczne zalety i jakieś wady. Które zresztą w określonych sytuacjach mogą okazać się zaletami, w oczach czyichś mogą być czymś super a nie wadami. Jesteś jakaś. I to, że się tak do siebie nieznanej zbliżyłaś jest krokiem naprzód. A jak sobie człek rozmiar własnego lęku uzmysłowi to może się rozsypać, jasna rzecz. Ale to nieprzyjemna uświadomienie akurat to masz już (jakbyś nie zauważyła) ZA sobą.
I pamiętaj, że jak się uczysz siebie od nowa, to na pewno, jak przy nauce chodzenia - będziesz upadała. Nie da się inaczej. Ale będziesz też wstawała i upadania będzie coraz mniej. Jak z dzieckiem uczącym się chodzić. I nawet w dorosłości czasem człek się potknie i klapnie na tyłek. Co go nie skreśla i z grona umiejących chodzić nie wyklucza. Bardzo mnie cieszą te Twoje kroki naprzód, choć rzecz jasna współczuję obecnego samopoczucia - ale jak w leczeniu, czasem przyjemnie nie jest. Przytulam cierpiącą, a z robiącej posępy dumna jestem :)
Sansevieria
 
Posty: 4044
Dołączył(a): 10 lis 2009, o 21:57

Postprzez pszyklejony » 18 cze 2010, o 01:01

Istotne przemyślenia. Lęk powoduje każda próba działania wbrew przekonaniom o sobie. Tym, które powstały w dzieciństwie i nawet ich nie pamiętasz. Prawdziwa Maui to ta bez nich.
pszyklejony
 
Posty: 868
Dołączył(a): 7 paź 2008, o 21:56
Lokalizacja: warszawa

Postprzez Maui » 18 cze 2010, o 17:47

pszyklejony napisał(a): Prawdziwa Maui to ta bez nich.



Tylko jeszcze nie wiem, które są wynikiem lęku, a które np. tym co wmówili mi inni o mnie. Narazie odkryłam to odnośnie umiejętności organizatorskich (w sumie skoro tego nie robiłam, bo się bałam to inni nie mieli podstaw, żeby uważać, że jestem w tym dobra, więc na dobrą sprawę też mi wmawiano, że tego nie umiem). I nie mam wcale pewności, że pozbywając się lęku okażę się np. dobrym organizatorem.

Wiesz, pszyklejony, jakoś Twoje stwierdzenie, ze lęk powoduje każde działanie sprzeczne z moją opinią o sobie jakoś mnie "uderzyło". Tzn. zabolało, zszokowało i dziwnie dotarło. Masz rację. Ale z drugiej strony jakie przekonania o mnie powodują we mnie lęk przed wykonaniem byle telefonu? Wiem, że boję się złości innych. I w ogóle złości. Najśmieszniejsze jest to, że lęk wywołuje we mnie nawet widok (lub dźwięk).... gryzących się kotów za oknem czy w domu. Czyli "złość" kotów. Masakra.

Doszłam już do momentu, że widzę, jak bardzo lęk i opinie innych wpływają na moje postrzeganie siebie, działanie i znajomość siebie samej. Ale nadal nie wiem jak mam siebie poznać bliżej. Czy wystarczy, że jakoś pokonam lęk (też nie wiem jak)? Nie mam pojęcia co z tym zrobić.

Jeszcze co do samej terapii. Mam wrażenie, że jest chaotyczna. Na każdym spotkaniu poruszamy praktycznie inną kwestię, nie kończymy żadnej. Bo jeśli ja o czymś zapomnę, to terapeutka tego nie poruszy. A często chodzę w różnych stanach na wizyty - raz jestem nabuzowana pozytywnie, potem mam doła itd. Denerwuje mnie to, bo choć zdaję sobie sprawę, że ja odpowiadam za przebieg terapii i co na niej jest, to często sama nie wiem ile powinnyśmy jeszcze daną kwestię poruszać, jak długo i często o niej gadać itd. Czuję się trochę pozostawiona sama sobie. Jak mi coś zleca do zrobienia w domu, to jak na następnej wizycie sama się nie przypomnę, to ona do tego nie wróci. Nie chodzi mi o samo kontrolowanie mnie, ale tak jak napisałam wczesniej - mam wrażenie chaotyczności i właściwie nie wiem nad czym dokładnie pracujemy, bo co tydzień mamy liźnięty inny problem, ale chyba żadnego dogłębnie nie analizujemy.
Maui
 
Posty: 200
Dołączył(a): 27 lip 2007, o 17:12

Postprzez pszyklejony » 19 cze 2010, o 02:04

Bez względu ilu psychologów będzie z Tobą pracować, dotknąć siebie musisz sama. Dziecko dostało kopa :), bo jak to, samo sobie szkodzi? Ono jest ślepe i głuche rozumie tylko emocje. Te koty, to pewnie sytuacje między rodzicami. Wogóle ciężko to poukładać, bo występują sprzeczne interesy, trzeba sie zdolować aby się podnieść :).
pszyklejony
 
Posty: 868
Dołączył(a): 7 paź 2008, o 21:56
Lokalizacja: warszawa

Postprzez Maui » 20 cze 2010, o 12:52

pszyklejony napisał(a):Bez względu ilu psychologów będzie z Tobą pracować, dotknąć siebie musisz sama.


Ale jak? Czuję się trochę tak, jakbym była w przedszkolu, nie znała cyfr, a oni by mi kazali liczyć całki bez jakichś większych wskazowek. Poza tym dotykając coś nie wiem czy to już ja czy jeszcze złudzenia i emocje.

Te koty, to pewnie sytuacje między rodzicami.


Tak, tak - nie wpadłam na to, a to Twoje stwierdzenie wywołało we mnie takie wewnętrzne "aha!" :)

Wogóle ciężko to poukładać, bo występują sprzeczne interesy


Właśnie widzę, że są sprzeczne. Dlatego walczę sama ze sobą. W sumie nie umiem inaczej tego załatwić, bo czuję jakbym się miała zaraz rozsypać.
Nawet dziś po przebudzeniu pomyślałam, że to cud, że jeszcze żyję i nie próbowałam czegoś sobie zrobić.
Maui
 
Posty: 200
Dołączył(a): 27 lip 2007, o 17:12

Postprzez Sansevieria » 20 cze 2010, o 20:04

A ja mam troszkę wrażenie, że z tym liczeniem to trochę jest odwrotnie - jakbyś koniecznie brała się za całki nie utrwaliwszy wcześniejszego materiału gruntownie. Tak pamiętam jak już pewne rzeczy w sobie widziałam to mnie dopadała ogromna chęć żeby, skoro już widzę to teraz-zaraz coś z tym zrobić. Przymus wręcz. Natychmiast wyprostować. A tak się nie da. Niestety albo "stety". To co czułam jako chaos było raczej kawałkami układanki, którą żmudnie i po kawałku dopasowywałam. Jakbym układała puzzla, ale zaczynając jednocześnie od kilku miejsc. I nie do końca mogąc decydować o tym, które kawałki akurat są mi dostępne.
Poza tym nie wydaje mi się, żeby miało sens brać na siebie odpowiedzialność za przebieg terapii. On w jakiś sposób zależy od Ciebie, ale nie tak bezpośrednio chyba jak o tym piszesz. Troszkę akby czuję brak zaufania do terapeutki. Przypuszczam, że ona wie co robi prowadząc tę waszą pracę tak a nie inaczej. Niektóre sprawy nie nadają się do tego, żeby je od razu pociągnąć do końca i dogłębnie zanalizować. To są naczynia połączone i z tego co czujesz jako chaos coś się wyłania, ale nie metodą "odtąd - dotąd" i "następny problem proszę" tylko płynnie i niejasno. Bo człowiek, że rzucę truizmem skomplikowany jest. :)
Sansevieria
 
Posty: 4044
Dołączył(a): 10 lis 2009, o 21:57

Postprzez melody » 24 cze 2010, o 08:04

Dzień dobry Maui :)

Kiedy czytam o Twoich zmaganiach w terapii, to sobie myślę, że dzielna dziewczyna jesteś, zobacz jak ciężko pracujesz i w jaką piękną potrafisz to ubrać refleksję! :kwiatek:

Nie jesteś odpowiedzialna za przebieg terapii, lecz za siebie i tylko tyle, a może aż tyle :wink: Mówiąc poważnie, to praca w obszarze wzięcia odpowiedzialności za siebie (no bo łatwiej przecież za kogoś, lub za coś, prawda?) stanowiła spory kawałek na początku mojej własnej psychoterapii.

Moja podróż przez psychoterapię trwała około 8 lat (tak!) i właśnie dobijam do brzegu. Gdzieś w tym czasie (nie pamiętam już w którym momencie) coś zamknęłam, by po kilku miesiącach wrócić i otworzyć to ponownie. Także nie odejmując tej przerwy, która w tamtym czasie była pewnym zakończeniem dla mnie, wychodzi prawie 8 lat :) WIELKA LEKCJA, to jedyne co w tej chwili sobie myślę o tym wszystkim (w tej chwili, to znaczy teraz o 7:50). W ciągu tych lat przeżywałam sporo kryzysów. Miałam nawet moment zachwiania wiary w terapię, to był straszny czas, niemal czołgałam się wtedy po podłodze (jasne, że nie dosłownie :wink: ) Z perspektywy tego czasu myślę sobie, że warto co jakiś czas zadawać pytanie samej (samemu) sobie - czy ufam terapeucie? Uważam, że top jest kluczowe dla powodzenia terapii.
Mój ostatni kryzys był, takie mam wrażenie, najdłuższy i najcięższy. Kilka miesięcy miotałam się jak dzikie zwierzę, które wpadło w sidła i przytrzasnęło sobie łeb. Zabarykadowałam się w tym czasie strasznie wszystkimi znanymi mi mechanizmami obronnymi, które ćwiczyłam przez lata. I kiedy byłam już na granicy wytrzymałości, mój terapeuta zapytał mnie, czy ja mu ufam. I kiedy poczułam silne TAK w sobie, to mnóstwo tych napięć po prostu puściło.

I wiesz co? Tak sobie myślę, że psychoterapia nie prowadzi do szczęścia. Natomiast (i to może wydać się paradoksalne) nauczyła mnie życia w drodze i doświadczyłam, tego, że to ta droga jest szczęściem. :)

Nie bój się iść Maui, myślę że o wiele bardziej przerażające jest stanie w miejscu. :)

Całuję!
mel.
melody
 

Postprzez żabka » 24 cze 2010, o 22:57

Mel dzięki za twoją wypowiedz.
nie udzielam sie tu , nie mój wątek..bo zmagam sie w terapii raptem rok a DDA pół roku
ale dziękuję że napisałas :)
buźka
Avatar użytkownika
żabka
 
Posty: 205
Dołączył(a): 14 lip 2009, o 14:48
Lokalizacja: w krainie żubra, pingwina i niedźwiedzi

Postprzez Maui » 25 cze 2010, o 19:53

---------- 17:35 25.06.2010 ----------

Dziękuję :):)

Właściwie to zadałam sobie pytanie czy ufam mojej terapeutce. I moja odpowiedź brzmi....chyba nie. Tzn. bardzo ją lubię, jestem do niej przywiązana, itd, ale... sądząc po tym ile razy ją okłamałam, (bo się np. wstydziłam że się spotkałam z moim byłym mimo że obiecałam, że tego nie zrobię itd.) to powątpiewam w to swoje zaufanie. Chyba boję się, że jej w którymś momencie ręce opadną do mnie. Co najdziwniejsze? Kiedy mam przerwę w terapii (nawet jesli to kwestia tygodnia, bo nie chciało mi się iść), to wtedy właśnie zaczynam się "poprawiać". Np. teraz kiedy mam na wakacje przerwę, bo wyjechałam z tego miejsca gdzie chodzę na terapię, to nie odczuwam potrzeby spotkania się z moim byłym, jakoś tak jakby wszystko ucichło. Może to fałszywy alarm? Mam jeszcze tak, że myślę sobie kiedy mam przerwę, że "terapeutka będzie ze mnie dumna jak zrobię to i to". Chyba boję się, że zostanę uznana za kogoś "niereformowalnego". Mimo, że świadomie wiem, że tak nie bedzie to i tak wydaje mi się, że się tego boję.

---------- 19:53 ----------

A tak na marginesie - co to znaczy współczuć sobie? Jakiś czas temu terapeutka zauważyła, że współczuję wszystkim naokoło, kto tylko ma tylko jakieś problemy tylko nie sobie. Tyle, że wydaje mi się, że nie potrafię współczuć sobie w sposób konstruktywny, bo od razu pakuję się w myślenie "jaka ja biedna, jaka nieszczęśliwa". Nie wiem co to znaczy współczuć sobie.
Maui
 
Posty: 200
Dołączył(a): 27 lip 2007, o 17:12

Poprzednia stronaNastępna strona

Powrót do DDA

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 32 gości