---------- 20:48 14.05.2010 ----------
Wkurza mnie po prostu fakt, że ona nie znając sytuacji ocenia mnie, obraża mówiąc pod moim adresem najgorsze słowa tylko dlatego, że facet od niej odszedł a ona nie może się z tym pogodzić. Uważam, że powinna się zastanowić trochę nad sobą, skoro wg niej on był taki wspaniały i tak dobrze im się żyło a ja zniszczyłam jej życie, zabrałam ojca dziecku to w takim razie chyba z nią coś było nie w porządku skoro jej facet latał za mną dobre dwa miesiące zanim w końcu mnie przekonał do spotkania się z nim. Próbuje zrobić z siebie ofiarę, której to wredna baba, czyli ja, odebrała faceta. A tylko ja i on wiemy jak było naprawdę, czego się baliśmy, czego nie chcieliśmy itp. Ocenia mnie na podstawie kilku skrótowych informacji, które ma od mojego faceta. Bardzo mnie to boli i obraża, bo ja wiem jak było naprawdę i uważam, że ona jest ostatnią osobą, która może się wypowiadać na temat mojego życia i która może mnie oceniać w tak niewybredny sposób.
Co do tego czy z nim jestem-sama nie wiem. Widujemy się wtedy gdy mamy lepszy humor, choć gdy się kłócimy i mówię mu, że mam go dosyć i żeby wreszcie dał mi żyć i pozwolił normalnie odejśći zakończyć to wszystko on przychodzi do mojego domu i 'chce wszystko ratować'. Podczas jednej z ostatnich takich ratujących nas wizyt nie poznawałam sama siebie. Wpadłam w taki szał, zachowywałam się jak w amoku, przeklinałam, biłam go, kazałam mu wypie... z mojego życia raz na zawsze. Gdy się uspokoiłam nie potrafiłam zrozumieć dlaczego się tak okropnie zachowywałam. Do teraz nie potrafię. Jest mi z tym źle i boję się, że kiedyś moje zachowanie może się powtórzyć.
Dziś np. miał dobry humor. Jak już wspomniałam nie mieszkamy razem. Pracował na nocnej zmianie więc obudził się popołudniu, ja cały dzień miałam wolny. Przywitał mnie miłym sms-em. Odpowiedziałam dość krótko i rzeczowo, bo byłam na zakupach. Kolejny sms od niego, znów moja krótka odpowiedź. Powiedział, że wyraźnie czuje, że go dziś nie chcę, więc ja mu na to, że zawsze czuł się odtrącony, niepotrzebny i lekceważony gdy zachowywałam się, mówiłam lub myślałam nie tak jak by mu się to podobało, i że to już jest problem jego psychiki nie mój. Obraził się. Potem mi napisał, żeby lepiej zrobiła pyszne jedzonko i go do siebie zaprosiła. Ja mu na to, że sprzątam łazienkę, poza tym nie jestem jego kucharką i mam pustą lodówkę. I że też byłoby mi miło gdyby to ktoś ugotował coś dla mnie. Jego odpowiedź-nie mam czasu, poza tym nie potrafię gotować a ty ewidentnie mnie nie chcesz widzieć. W odpowiedzi ode mnie usłyszał, że może jego mama i jego eks za cel i sens życia stawiały sobie dogadzanie mu i sprawianie przyjemności ale ze mną to nie przejdzie. No i zadzwonił z wyzwiskami, pytam więc po co tak naprawdę dzwoni, bo jeśłi po to by na mnie nakrzyczeć to szkoda jego gardła. Powiedział mi 'w takim razie miłego życia' i wyłączył telefon.
Normalnie śmiać mi się chce i z niego i z tej sytuacji. Czy tak zachowuje się prawie 40-letni facet?
Ostatnio mi mówił, że chce, żebym była jego żoną, oświadczył mi się chyba z pięć razy, gdy mówiłam mu, że z nami koniec. Nagle chce mieć ze mną dziecko, bo mówię mu podczas 'rozstań', że będę szczęśliwa, kochana i że będę miała cudowną rodzinę, a facet, któremu powiem, że jestem w ciąży będzie szalał ze szczęścia. Mówi mi, że widzi, że mi na tym zależy i że on jest gotów. A ja nie potrafiąc wyrwać się z przeszłości mówię mu, że swoją szansę na dziecko ze mną to on już miał i zachował się jak ostatnie bydlę. Cały czas mnie za to przeprasza, ale mnie już to nie obchodzi.
Coraz częściej widzę, że takie życie do niczego nie prowadzi. On ciągle coś obiecuje, potem się wycofuje pod byle pretekstem. Choćby wizyta u terapeutki. Wieczorem (wychodząc do pracy) pyta mnie czy może iść ze mną, pytam po co, on na to, że chce nas ratować i o nas walczyć. Mówię ok. Dzień wizyty-piszę do niego i pytam czy idzie ze mną. Nie, bo on jest chory, zmęczony po pracy, bo przecież miał nockę (jakby wczoraj pytając o pozwolenie, nie wiedział, że idzie na noc do pracy), bla bla bla. Ja też byłam po nocce. I pojechałam na spotkanie.
Moja terapeutka na podstawie tego co jej powiedziałam doszła do wniosku, że on cierpi na osobowość antyspołeczną. Czytałam potem o tym trochę w internecie i wykazuje on bardzo dużo charakterystycznych cech dla tej przypadłości. Ale to już jego problem, ja się za niego nie 'naprawię'.
Terapeutka ma ze mną ogromny problem, powiedziała, że musi się skonsultować z kolegami po fachu, bo cele terapii jakie sobie wyznaczyłam kolidują z jej pojęciem pomocy mojej osobie. Tzn. mówi, że realizując to, o co proszę będzie działać na moją szkodę a nie w moim interesie. Nie wiem co o tym myśleć.
Coraz częściej myślę o sobie jak o przegranej osobie. Mam wrażenie, że źle pokierowałam swoim życiem, że je zmarnowałam. Źle się z tym czuję. Coraz częściej nie widzę szansy na normalny związek, czy to z tym obecnym facetem czy z kimś innym, nie widzę szansy na założenie rodziny, bycie matką. Zazdroszczę innym dzieci, spokoju o przyszłość, o partnera, bezpieczeństwa w każdym wymiarze. Dopada mnie jakaś beznadzieja. Ale mam to na własne życzenie. Niestety nie wiem jak z tego wybrnąć.
Przepraszam Was za taki chaos w moim poście, ale może odzwierciedla on to, co dzieje się ze mną teraz-milion myśli na miliony tematów.