Te myśli nie atakują mnie często, bo potrafię jest całkiem skutecznie odganiać. Ale kiedy jednak już się pojawiają, to dopieprzają z siłą walca drogowego. To jest po prostu jakaś masakra. I dziś znów się pojawiły i jak zwykle rozpieprzyły mnie w drobny mak.
Mam 22 lata. Jestem sama i w zasadzie zawsze byłam. Nigdy nie miałam „chłopaka”, nie mam nawet praktycznie żadnych, ale to ŻADNYCH doświadczeń w kwestii damsko męskiej. Nikt nigdy się mną nie zainteresował, a gdy to ja przejawiłam zainteresowanie zostałam bardzo szybko zgaszona. Nigdy więcej już potem nie odważyłam się na coś takiego. Zresztą, nawet nie było okazji,.
Tak jak pisałam, umiem sobie radzić z tymi dołującymi myślami, ale czasem one są silniejsze. Czuję się wtedy tak strasznie beznadziejna. Żałosna po prostu. Źle mi z tym, że jestem zawsze sama. Tu nie chodzi o to, że ja chcę mieć kogoś bo tak wypada, po wszyscy kogoś mają itp. Nie, nic z tych rzeczy. Ale chciałabym się wreszcie przekonać, że mogę być dla kogoś coś warta. Choćby na chwilę, choćby na krótką, cholerną chwilę. Chciałabym, żeby wreszcie się coś zdarzyło, cokolwiek. Nie umiem sobie poradzić z tym, to mnie przygniata. Czuję się tak cholernie nic nie warta.
Ja wiem, że to jest w kółko jedna i ta sama myśl. Że w kółko to wszystko jest w tym jednym, użalającym się tonie. Ale ja po prostu się tak czuję. Sama nie wiem co jest ze mną nie tak, co sprawia, że dla innych praktycznie nie istnieję. Choćbym nie wiem jak się starała, to jestem praktycznie niewidzialna. I paraliżuje mnie myśl, że choćbym nie wiem co robiła, to już tak pozostanie. Wiem, że zawsze już będę sama. Bo inaczej po prostu nie może być. Jaki normalny człowiek spojrzałby na kogoś takiego jak ja? Ani ładna, ani ciekawa, ani nic innego. Jak patrzę na swoich znajomych, na ludzi którym się udało, to pojąc nie mogę jak oni tego dokonali. Dla mnie po prostu jest to niemożliwe. Nie wyobrażam sobie teraz czegoś bardziej nieosiągalnego, niż to, że mogłabym z kimś być. Że w ogóle trafiłby się taki desperat, który by zwrócił na mnie uwagę. Już bardziej prawdopodobne jest trafienie szóstki w totka.
Mijają kolejne lata, za miesiąc będę miała już 23 lata. I nic się nie zmieniło w porównaniu do tego co było rok, dwa czy pięć lat temu. Nadal jestem tak samo sfrustrowana i tak samo samotna. Oczywiście nie okazuję tego na zewnątrz, na co dzień jestem naprawdę wesołym człowiekiem, nie smęcę nikomu tych swoich nędznych żali. Doskonale umiem się maskować. Ukrywam swoją samotność jak najwstydliwszą chorobę.
Piszę to wszystko z myślą, że może choć trochę mi ulży. Że może ktoś powie mi coś mądrego. Może znacie jakieś sposoby jak skutecznie, raz a dobrze wziąć się w garść. Bo dziś czuję się tak masakrycznie, że aż mnie to ściska w gardle. Odczuwam tak ogromny głód emocjonalny, że aż mnie to rozrywa od środka. Wiem, że powinnam się pogodzić ze swoją samotnością. Trudno, tak jest. Jednym się udaje, jednym nie. Jedni są tego warci, inni nie. Taka kolej rzeczy. Chciałabym nie myśleć o tym, pogodzić się z tym, nie łudzić się i nie czekać na zmiany, które i tak nie nadejdą. Ale... nie potrafię.