witam..
mam 20 lat, studiuje psychologie.. i mimo tak
sugestywnego kierunku, czuje, ze potrzebuje pomocy.. ponownie. poniewaz
rok temu bylam w niemalze identycznej sytuacji. po rozstaniu z
chlopakiem, nie moglam sie pozbierac, chodzilam do psychoterapeuty,
psychiatra przepisal mi leki na depresje. bralam je przez pol roku,
koniec zazywania lekow byl prawie dokladnie momentem, w ktorym poznalam swojego 'obecnego' bylego partnera. mysle, ze to istotne, ze po
pierwszych miesiacach terapii - trzech lub czterech - czulam sie juz
bardzo dobrze, potrafilam cieszyc sie swoim zyciem, brac z niego,
wszystko co bylo dostepne uporalam sie z samotnoscia i nie doskwierala
mi ona juz tak bardzo. wlasnie w tym momencie poznalam Krzyska. student
prawa, szalenie inteligentny i zabawny, do tego przystojny, okazalo sie,
ze zaczyna tez studia na tym samym kierunku co ja, wiec znajomosc szybko
sie rozwinela. przez dwa tygodnie rozmawialismy tylko na Gadu-Gadu
(poznalismy sie przez przypadek na naszej-klasie, jakkolwiek to
brzmi..). pamietam, ze po pierwszej rozmowie powiedzialam mamie przez
telefon, mimo, ze nigdy z nia nie rozmawialam na takie tematy: 'Mamo,
poznalam faceta, za ktorego wyjde za maz'. wiedzialam, ze jest idealny,
rozmawialo nam sie fantastycznie, do tej pory uwazam, ze nikt nie
rozumie mnie tak dobrze jak on, wiem, ze jesli jest cos takiego, jak
bratnia dusza, to on jest moja. co wazne po pierwszym spotkaniu
poszlismy odrazu do lozka. mimo, ze zadne z nas nigdy tak sie nie
zachowywalo. mielismy oboje wrazenie, ze znamy sie wiele lat. kiedy
spotkalismy sie dzien pozniej Krzysiek powiedzial mi, ze nie szuka
stalego zwiazku, ale ze bardzo mu na mnei zalezy i chcialby, zebysmy
nadal mogli sie tak spotykac. mnie tez to wtedy wlasciwie odpowiadalo,
wiedzialam i do dzis wiem, ze nie bylo to nic w rodzaju spotkan tylko
dla seksu. jednak w miedzyczasie powiedzial mi, ze chcialby spotykac sie
z inna dziewczyna, czy nie mam nic przeciwko temu. nie byl moim
partnerem, nie moglam oczekiwac od niego wylacznosci. ale juz w tedy byl
najlepszym przyjacielem, z ktorym spedzalismy mnostwo czasu na
spacerach, przejazdzkach, lenieniu sie przed telewizorem, no a do tego
byl tez seks, ktory z pewnoscia dla mnie znaczyl duzo wiecej. ja od
poczatku bylam w nim zakochana.. wtedy chcialam urwac kontakt, ale jemu
tak bardzo zalezalo. kiedy powiedzial mi, ze z tamta dziewczyna i tak
nie wypalilo, bo ona chyba nie chciala takiego luznego zwiazku, znow
kolo mnie byl i z czasem swoim urokiem znow zwabil mnie do siebie. byl
cudowny uwielbialam go ponad wszytsko! zaczal sie rok akademicki,
mielismy wspolnych znajomych, ktorzy nic nie mogli wiedziec o tym, ze
sie spotykamy.. kilka razy poklocilismy sie o cos, Krzysiek jest bardzo
nerwowy i wybuchowy, kiedy cos bylo nie tak, to po prostu bylo -
odwracal sie wkurzony bez slowa i odchodzil. raz nawet wstal, ubral sie
i wyszedl z lozka w srodku nocy po jakiejs sprzeczce. czasami szlam za
nim i prosilam, zeby porozmawial, zeby zostal, ze go przepraszam,
plakalam, dzwonilam.. on odchodzil. nigdy pierwszy sie nie odzywal.
zawsze albo to ja pierwsza pisalam SMS na przelamanie lodow, albo
wpadalam z niespodzianka. lagodny usmiech od progu zawsze dzialal.
przytulal mnie wtedy mocno i czulam sie znow jak w niebie. nigdy nie
chcial wracac do tych sytuacji. tak spotykalismy sie przez 5 miesiecy..
po drodze byla jeszcze jedna dziewczyna, z ktora chcial sie spotykac,
ale to byl krotki epizod, po 2 miesiacach mialam go juz tylko dla
siebie. 5 miesiecy od pierwszego spotkania zapytal, czy chcialabym
zostac jego dziewczyna. w koncu!
w koncu moglismy chodzic za reke. moglam byc dumna z tego, ze jest moj,
taki wspanialy. znal wiekszosc ze 170 dziewczyn na psychologii jednak
ostatecznie i tak wybral mnie! to bylo cudowne. mimo, ze od jakiegos
czasu juz on coraz czesciej uciszal mnie, kiedy 'marudzilam'.
marudzilam, czyli mowilam o czyms, o czym on nie mial ochoty rozmawiac.
w koncu mowil, ze potrzebuje czasu dla siebie. mnie wydawalo sie, ze ma
go dostatecznie duzo. krzyczal na mnie, jak byl juz zupelnie wkurzony,
pojawialy sie slowa: 'ja pierdole, zamknij sie juz!', 'mam tego dosc',
'nie mam ochoty z toba rozmawiac'. ja z reguly wtedy plakalam i
odwracalam sie, czasem milklam i czekalam az mu przejdzie, czasem
podchodzilam do niego i po prostu przytulalam go z calej sily, zeby go
oblaskawic i uspokoic. ciekawe, ze towarzystwie nigdy nie widzialam go
zdenerwowanego. wyladowywal wszytsko na mnie.. ale to byly momenty, a ja
nie chcialam przez nie tracic kogos tak waznego, kogos, kogo w tym
momencie juz kochalam. wiedzialam, ze taki ma po prostu charakter i tak
reaguje.. balam sie wyjsc po prostu kiedy sie denerwowal, bo balam sie
czasu, kiedy bede musiala czekac az juz bede mogla sie odezwac. cichych
dni.. bez niego usychalam, nie wiedzialam, co ze soba zrobic.. w te dni
kiedy wiedzialam, ze jest na mnie zly, ze nie moge sie odzywac zazwyczaj
spalam ile tylko moglam, zeby przeczekac i nie cierpiec swiadomie.. 5
dni temu poklocilismy sie. spalam u niego, zapytalam gdy lezelismy
przytuleni w nocy, dlaczego tak sie na mnie denerwuje, przeciez nie
robie mu nic zlego, staram sie tylko pomoc.. zaczal tlumaczyc, ze go
denerwuje, ze.. tu mu przerwalam, ale mowilam, jak najspokojniej, zeby
go nie urazic. w odpowiedzi uslyczalam gwaltowne: 'zamknij sie! no i
widzisz nie potrafisz sie zamknac kiedy mowie..' dalej juz nic nie
slyszalam, zalalam sie lzami i odwrocilam. lezac tak jedyne o czym
marzylam, to zeby przytulil sie do mnie mocno i wtedy wiedzialabym, ze
mu przykro i ze juz jest dobrze.. moge spac spokojnie. rano wszytsko
bylo tak samo zle. gorzej. musialam wyjsc kiedy po serii czynnosci
sugerujacych, ze wcale mnie nie ma w mieszkaniu i probie przytulenia sie
do niego odtracil moja reke ktora wsunelam w jego piesc. napisalam po
dwoch dniach, czy juz mu troche przeszlo. chcial spotkania. nastepnego
dnia. plakalam przez 3 dni od klotni do samego spotkania. nie moglam sie
doczekac. wierzylam, ze i tym razem wszystko bedzie w koncu dobrze.
mimo, ze czulam, ze jegp ton jest juz zbyt powazny i loczylam sie z tym,
ze moze chciec rozstania. przygotowalam sobie serie odpowiedzi, dlaczego
nie powinnismy i nie mozemy sie rozstac. musialam ich uzyc.. 'kochanie,
ludzie nie rozstaja sie przez klotnie, tylko kiedy sie wypalaja. miedzy
nami wciaz jest plomien, kocham cie, nie wyobrazam sobie, ze mialabym
rozstac sie z kims kogo tak bardzo i coraz bardziej kocham.. skarbie
dajmy sobie szanse, zobaczysz - ulozy sie, sprobujmy, damy z siebie
wszystko, wystarczy, ze sie postaramy.. kocham cie..' on mowil, ze nie
panuje nad swoim gniewiem, ze nie moze inaczej reagowac, ze uwielbia
mnie, jestem wyjatkowa i jestem jedna z najwspanialszych kobiet jakie
zna. ale nie wie, czy mnie kocha. wydawalo mu sie, ze moze mnie
pokochac, ze moze jestem 'ta' kobieta, dlatego juz kilka razy
probowalismy, po klotniach, kiedy nie powinno juz byc odwrotu. boli go
to, ze przez niego cierpie, boli go to, jak widzi, ze ja placze.
przytulal mnie i uspoajal, mowil, ze wszystko bedzie dobrze i jakos sie
ulozy, ze pojdziemy razem na polowinki w przyszlym tygodniu, na ktore
mnie zaprosil, ze chcialby, zebym poszla z nim na zakupy wybrac kurtke,
ze obiecalam zaprosic go na kolacje itd.. wyszedl w koncu na zajecia
calujac mnie w czolo pozegnanie, a ja zostalam sama, zaryczana z tona
chosteczek i brakiem nadzieji i checi robienia czegokolwiek.. poprosilam
o spotkanie nastepnego dnia. wciaz mialam nadzieje. zaczelam walczyc..
nic nie skutkowalo.. on byl juz zupelnie bierny.. skonczylo sie na tym,
ze zaproponowal, ze damy sobie jeszcze jedne dzien bycia raem. i bedzie
tak jak wczesniej, zostanie ze mna na noc. oczywiscie, ze sie
zgodzilam.. z poczuciem, ze robie najglupsza rzecz na swiecie.
uspokoilam sie, spedzilismy razem wieczor na ogladaniu filmow, smianiu
sie, przytulaniu i pocalunkach, wciaz moglam cieszyc sie jego cieplem,
przytulac sie, patrzec na niego kiedy spi.. chwilowe napady placzu
szybko opanowywalam.. nastepnego dnia mielismy byc u niego.. ja nabralam
juz troche dystansu, tym bardziej, ze znow pojawialy sie sprzeczki..
zaczelam nawet zartowac na temat 'jutra, jak juz nie bedziemy razem..'
raz na mnie krzyknal, powiedzial, ze denerwuje go wszytskim, samym tym,
ze jestem obok'.. strasznie zabolalo. szybko sie zreflektowal, przytulil
mnie, itarl lzy i chyba pierwszy raz od poczatku znajomosci powiedzial
'przepraszam.. juz dobrze..'. w nocy kochankowie rano, z chwila wyjscia
z lozka stalismy sie przyjaciolmi. bez pocalunku w usta, trzymania za
reke.. poszlismy na zajecia. kiedy z nich wrocilam do putsego domu
mialam wrazenie, ze to dobrze, ze to zrobilam. ze zostalam z nim te dwie
noce. bo zobaczylam, ze naprawde sie ciagle klocimy, ze on mnie rani, ja
co chwile placze. wydawalo mi sie, ze nabralam dystansu.. jest kilka
godzin pozniej, a ja przetrzasnelam zaplakana Internet w poszukiwaniu
pomocy jak o nim zapomniec, jak przestac myslec i uniezaleznic sie od
niego.. nie chce juz brac tabletek uspokajajacych i antydepresyjnych,
przez te cztery dni wzielam wystarczajaco.. placze bo tesknie, bo
zaluje, ze juz nigdy.. bo stracilam w jednej chwili wspanialego
mezczyzne, najlepszego przyjaciela i najwazniejszego powiernika. przez
te 7 miesiecy byl dla mnie wszystkiem, to jemu mowilam o problemach, to
z nim sie smialam, spedzalam wieczory, on mnie pocieszal znal na wylot.
a teraz mam zostac sama.. sama w mieszkaniu, gdzie nigdy juz nie
przytuli sie do mnie w nocy.. nagle miasto, w ktorym mieszkam od 8
miesiecy stalo sie obce. bez niego juz nic nie bedzie takie samo.. nie
moge wyobrazic sobie, ze go trace, ze nie bede juz przy nim zasypiac
przez wiekszasc tygodnia.. ze nie przytule sie.. a co jesli zobacze go
na uczelni smiejacego sie z innymi dziewczynami? tymi, dla ktorych
jeszcze niedawno bylismy para? co jesli sowiem sie, ze siez kims
spotyka? juz teraz zanosze sie placzem na te mysl.. a wiem, ze sie juz w
krotce ztym spotkam. na pewno.
probuje sobie wszystko jakos wytlumaczyc.. ze tak jest lepiej. ze mnie
tak ranil, ze wszystko dzieje sie w zyciu, bo ma jakis cel, ktory jest
dobry.. ja teraz mysle tylko o tym, zeby tym celem bylo to, ze on
zrozumie ile dla niego znaczylam, ze mnie kocha i do mnie wroci.. bo nie
potrafie byc jego przyjaciolka.. jedna z wielu, jaka nigdy nie bylam. od
poczatku znajomosci bylam kims wiecej,a teraz nagle degradacja ponizej
poziomu zero.. z drugiej strony nie wyobrazam sobie odcinania sie od
niego, naprawde jest wspanialym przyjacielem.. spedzalismy codziennie
godziny na rozmowach. i co. nagle on znika? nie wiem, gdzie jest, co sie
z nim dzieje.. nie potrafie..
i tutaj wlasnie.. nie wiem co zrobic. jak zapomniec. jak wytlumaczyc
sobie, ze bedzie dobrze.. ze przeciez bylam juz w takiej sytuacji i wyszlam z niej, znow umialam byc szczesliwa z kims innym. teraz jednak oczywiscie mam wrazenie, ze on jest tym jedynym idealnym, ze skoro go kocham, to nie moge poddac sie i z niego zrezygnowac.. pisze i placze.. bardzo mi ciezko, czuje, ze nie mam z kim porozmawiac, inni przyjaciele mowia tylko 'olej go, to palant, skoro tak sie zachowal'.. on potrafilby powiedziec cos wiecej,
pocieszyc mnie, przytulic.. to jego mi brakuje.. i wciaz go kocham..