---------- 19:55 22.01.2010 ----------
Generalnie czuję się fatalnie.
Jeden długi, toksyczny związek przepełniony przemocą. Skończył się, pojawił następny, który dawał nadzieje na lepsze jutro. Niestety - okazał się podobnie toksyczny i skończył się na szczęście szybko. Co się okazało? Że ten drugi był tylko kanalizowaniem, wyparciem uzależnienia od tamtego drania. Skończył się drugi związek, a ja znów wracam myślami i czynami do tamtego pierwszego.
Tracę już nadzieję, że kiedykolwiek się z tego wszystkiego wyrwę. Terapia trwa, moja terapeutka mam wrażenie, że nie wie za bardzo co ma ze mną zrobić. Raz jest lepiej, raz jest gorzej. Raz czuję się super silna, żeby zaczać nowe życie, a drugi raz wyję do księżyca żeby jakoś odzyskać z nim kontakt. I odzyskuję. Tylko po to, żeby na chwilę poczuć ulgę - zażycia tego "narkotyku". Nienawidzę siebie za to i nie umiem siebie motywować do tego, żeby z tym skończyć. Nawet się zastanawiam, czy ja tego chcę. Rozumem - chcę i to bardzo, bo wiem jak to mnie niszczy. Ale uczucia i emocje mówią co innego. To nie miłość, tylko jakieś głupie uwikłanie. Gdy nie mamy ze sobą kontaktu mam silne objawy somatyczne - wymioty, ból brzucha, trudności z koncentracją, drgawki, bezsenność, koszmary nocne. Gdy kontakt odzyskuję - wszystko się uspakaja. Na chwilę, bo potem przychodzą urojenia i obsesje, chorobliwa zazdrość i brak szacunku do siebie, że "znowu spieprzyłam". Znajomi i przyjaciele mają już mnie dość - nie dziwię im się - w sumie ich gadanie, rady i wsparcie jest "jak grochem o ścianę", bo i tak w końcu do niego wracam.
Chciałabym chcieć. Chciałabym poczuć w sobie tą ogromną motywację do zerwania tego strasznego koła raz na zawsze. A nigdy nie umiałam żadnego swojego celu doprowadzić do końca. Tego też jak widać nie umiem. Czuję pustkę i coraz bardziej godzę się z faktem, że nie umiem sobie z tym poradzić sama. Nie wiem jak mam do tego podchodzić, jak pokonywać w sobie tą pokusę spotkania się z nim, powrotu do niego, uprawiania z nim seksu. On stosuje dodatkowo różne zagrywki i formy przemocy - a ja mam już mętlik w głowie. Powinni mnie odizolować raz na zawsze od niego i odebrać mi wszelkie możliwości kontaktowania się z nim - skoro ja sama nie potrafię sobie tego zrobić. Jak mi znajomi i przyjaciele okazują zwątpienie we mnie w tym zakresie, to mam łzy w oczach. Ale w sumie czego od nich oczekuję? Przecież i tak się nie stosuję do ich rad. Tzn. stosuję, ale nie do tego jednego - nie umiem od niego odejść.
Nie umiem sobie radzić z tymi strasznymi emocjami, które pojawiają się, gdy go nie ma - ta cholerna tęsknota, samotność i smutek. Przez to nie mogę się uczyć, spać i normalnie funkcjonować. Dlatego "dla świętego spokoju" coś tam do niego napiszę, bo gdy on na to zareaguje, to wtedy mam mozliwość chociażby się nauczyć na egzamin. Tak, wiem, to do niczego dobrego nie prowadzi. Ale ja już nie wiem co mam robić, czuję się nic nie warta przez to, że po prostu nie umiem odejść od niego. Po tym wszystkim co mi robił i robi.
Patrzenie się w domu na rodziców alkoholików gdy przyjeżdżam na weekend z miasta, w którym studiuję, wcale mnie nie wzmacnia, tylko tymbardziej pcha w jego ramiona. Choć wiem, że to żadne usprawiedliwienie.
Nie chcę już odbijać się od jednego toksycznego związku do drugiego. Mam wrażenie, że nie spotkam na swojej drodze kogoś, kto będzie mnie szanował i kochał, dla kogo nie będę tylko obiektem seksualnym, a przede wszystkim - że nie nauczę się odkrywać swoich granic, tego, że je ktoś narusza albo nie. Bo póki co, to ja nie wiem czy coś co robi dany facet w stosunku do mnie jest dobre czy złe To jest straszne i czuję się strasznie niedouczona w tym temacie. Albo taka jakby "uposledzona". Wszystko na czuja...
Jak wzbudzić w sobie tą chęć odejścia? Gdzie szukać siły, konsekwencji, odwagi i wytrwałości? Mam dość słomianego zapału. Nie chcę każdego dnia postanawiać sobie, że "tym razem to się napewno uda mi odejść", po czym wieczorem pokazywać sobie samej i całemu światu, jak niewiele warte były te słowa. I tak w kółko. Aż do znudzenia. Sto i więcej razy. Syzyfowa praca, której nienawidzę...
---------- 21:14 ----------
NIE CHCĘ bać się o to, jak on zareaguje
NIE CHCĘ być zależna od jego sądów na mój temat
NIE CHCĘ być agresywna wobec niego, ani wobec nikogo
NIE CHCĘ tkwić w tym błędnym kole uciekania i wracania do niego
NIE CHCĘ uwodzić facetów tylko po to by się dowartościować
NIE CHCĘ już przeżywać tych strasznych emocji i uczuć
NIE CHCĘ rezygnować ze swoich planów dla niego...a potem tego żałowąć
NIE CHCĘ już obsesyjnie myśleć i śnić o jego zdradzie (która miała miejsce)
NIE CHCĘ mieć awersji na widok filmów porno, sex shopów i innych tego typu elementów
NIE CHCĘ szukać ani w nim ani w nikim innym mojego ojca
NIE CHCĘ się poniżać przed nikim ani żebrać o miłość i zainteresowanie
NIE CHCĘ być już kłębkiem nerwów, który mówi jedno, a robi drugie