melody napisał(a):A ja bym do tej garści Twoich refleksji, Maks, dodała jeszcze coś swojego, co też chyba wcześniej nie padło. Kilkakrotnie już wspominałam przy podobnych rozmowach toczących się w różnych wątkach, że terapia nie daje "szczęścia" (ten cudzysłów jest tu celowy, bo mam na myśli szczęście w potocznym i powszechnym rozumieniu tego słowa), toteż jeśli to jest coś, czego wypatrujemy, aby zakończyć ten proces, to możemy się rozczarować (ja się kiedyś rozczarowałam).
Moje doświadczenie mi mówi, że to nie jest tak, że po terapii są same "ochy" i "achy", że życie staje się nagle "usłane różami". NIE (
)
Można chyba zaryzykować, że daje szczęście i nie daje zarazem, prawda?
Całkowicie się z Tobą zgadzam, Mel. Powiem Ci / Wam, że dla mnie odkryciem była lektura wspomnień Lance'a Armstronga (tego kolarza). Wiem, wiem... Na pewno pisał mu to jakiś zawodowy ghostwriter - czyli wiedział jak wzruszać, cholernik jeden
- a sam Armstrog nie jest podobno taki całkiem czysty, bo jakiś lekki doping i takie tam sprawy.
Cóż, ja zapewne też nie jestem całkiem "czysty", bo kilka razy się zeświniłem i tyle. Może nie jakoś na maxa
ale nie trzymałem poziomu.
Historia jest jednak prawdziwa: miał raka jąder, wycięli mu jaja, a potem jeszcze grzebali w mózgu, bo miał przerzuty, a ten się wykurował i wygrał kilka razy Tour de France.
Czytałem te jego wspomnienia z zapartym tchem. W końcu syndrom DDA i DDD to taki trochę rak na naszej duszy, prawda? Uderzyła mnie jedna jego myśl - jak już był zdrowy, zaczynał mordercze treningi, i ... miał ich dość. Pytał jaki to ma sens. I w końcu tak w samym środku duszy powiedział sobie "ten siekący deszcz, ból mięśni i śmiertelne zmęczenie to moje życie. takie jest, innego nie będę miał. to jest jego sens, więc trzeba to robić całą duszą i całym sobą". Jak zwykle pewnie coś poprzekręcałem, hehehe, ale sens był taki.
Myślę, że psychoterapia daje swój efekt - i czas ją zakończyć - gdy zaczynamy przynajmniej przeczuwać jak to jest powiedzieć sobie "OK, to jest moje życie, innego mieć nie będę, ale kij im wszystkim w oko, kocham siebie i to moje życie takim jakim jest, i ja na tym świecie jeszcze zamieszam! a jak nie zamieszam, to przynajmniej dam z siebie wszystko!".
Psychoterapia nie uwalnia od cierpienia. Raczej uczy jak z nim dobrze i mądrze życ. Paradoksalnie, ucząc jak żyć dobrze z cierpieniem, uczy jak je niwelować. Bo im bardziej sie z bólem godzimy, tym mniej nas boli. Dlaczego? Bo tak jak piszesz Melody nie tworzymy sobie smutnej bajki wokół i tak smutnych spraw. Nie boimy się już bólu. Ból przychodzi i mija. Jak jest, to boli, a jak go nie ma, to już nie boli, no bo co niby mogłoby boleć?
Trudność radzenia sobie z bólem życia polega na tym, że aby go zmniejszyć trzeba najpierw mocno pogodzić się z faktem, że on jest.
Jeśli ktoś czuje, że już to zrobił w swojej psychoterapii, to niech z niej spada, bo już czas.
I tyle.
A może aż tyle?
Maks