Czuję się bezsilna, dlatego zdecydowałam się napisać o tym tutaj....
Jestem DDA, od 1,5 roku tkwię w związku z mężczyzną starszym ode mnie o 17 lat (ja mam 20, a on 37). Wiem, że to wydaje się szokujące i głupie, ale tak wyszło....zakochałam się w nim swojego czasu, zaufałam i wpadłam w pułapkę. On zawsze wydawał się człowiekiem z zasadami. Jest po rozwodzie, ma 7-letniego synka, którym się zajmuje. Zawsze odbierałam go za biednego, niescześliwego człowieka, który "pod wpływem mojej miłości zmięknie i się otworzy" (jest dosyć chłodny i bardzo lubi dominować). Myślałam, że jak będę przy nim, że jak będę go zawsze wysłuchiwała, to on dostrzeże moją obecność i ją doceni. Że jesli pokocham go bezwarunkowo i bezgranicznie to z czasem przynajmniej jesli mnie nie pokocha to będziemy przyjaciołmi.... A co się okazało.... zaczęłam terapię jakieś 2 miesiące temu. Terapeutka pomogła mi zrozumieć, że on stosuje wobec mnie przemoc przede wszystkim emocjonalną (szantaże, krytykowanie wyglądu, traktowanie mnie jak małą i głupią, niedostrzeganie mojej obecności np. "nikt o mnie nie pamięta", stawianie mi bardzo wysokich wymagań, manipulowanie mną np. kiedy nie zrobiłam czegoś po jego myśli to się obrażał lub był sarkastyczny, nie wysłuchiwanie moich próśb, a raczej nie wypełnianie ich itd.), seksualną (od pewnego czasu zrozumiałam, że większość stosunków sprawiała mi ból. Myślałam wcześniej, że on po prostu lubi "na ostro", mi się też to kiedyś podobało bo odbierałam to za objaw tego, że go pociągam. Ponadto zawsze były pozycje, które on chciał, żadne zbliżenie nie odbywało się bez seksu oralnego w moim wykonaniu, potem zaczął bardzo chcieć analnego i również dostał to co chciał. Krytykował mój wygląd, szczególnie małe piersi, na punkcie których mam kompleksy itd.) oraz fizyczną (raz w czasie kłótni nie wytrzymałam i uderzyłam go w policzek, a on mi oddał....). Wiem, że to brzmi bardzo źle i że nie powinnam z nim być. Ja już do tego doszłam, ale nie rozumiem dlaczego te wszystkie fakty nie wywołują we mnie złości, tylko smutek i takie dziwne poczucie winy. Ponadto okłamuje mnie, dowiedział się niedawno, że ma jeszcze jedno dziecko z inną kobietą, z którą kiedyś był, ale podobno teraz nie chce być. Nie wierzę mu. Nie wiem czy czasem mnie nie zdradził i z nią nie jest. Kiedy dostrzegł, że mu się "wyrywam" zaczął się niby starać, np mówić, że chciałby być moim mężem, prawić mi komplementy o moim uśmiechu, mówił, że z tamtą nie chce być i nie będzie, ale ze nic mi nie może obiecać... A parę dni potem widziałam go z nią jak ją odprowadzał na busa. Jest piękna i dosyć młoda. Przeszłam obok nich, on udawał, że mnie nie zna. Napisał mi chwile potem czy poczekam na niego, bo musi poczekać, aż przyjedzie bus i zabierze jego SIOSTRĘ. Nie pamiętam, żeby miał siostrę, nawet cioteczną.... Kiedy ja nie odbieralam jego telefony tego dnia, napisał do mnie, ze postanowił, że mnie "uwolni" od siebie, że nie zasługuje na moje zaufanie, że nie potrafi dać mi szczęścia. To chyba była prowokacja, żebym go zapewniała, ze wsyzstko jest ok. Ale ja tylko go zablokowałam na gg. Napisał potem do mnie smsa, którego nawet nie przeczytałam, lecz od razu skasowałam, początek tylko brzmiał "gratuluję i dziękuję.
Nie odzywa się teraz do mnie. Teoretycznie to dobrze, bo wreszcie będę mogła odzyskać równowagę emocjonalną. Ale czuję się fatalnie, taką pustkę i żal do siebie, że przeciez powinnam go nienawidzieć. A ja w głębi duszy szukam sposobów, żeby zwrócić jego uwagę na siebie, zeby kiedyś POŻAŁOWAŁ. I jestem zazdrosna o tamtą kobietę. Że może ją teraz nosi na rękach, traktuje dobrze, a tylko mnie potraktował jak małą naiwną szmatę. Wykorzystał fakt, że kochałam go tak bardzo i na pierwszym miejscu stawiałam jego szczęście. Cięzko mi to zrozumieć, że on naprawdę miał to gdzieś. I że nic dla niego nigdy nie znaczyłam, poza tym, ze miał niezłe korzyści z naszego kontaktu (bo Zawsze go wysłuchałam, kiedy było mu źle, głaskałam go kiedy się raz popłakał, martwiłam się, interesowałam, dawałam prezenty, pomagałam w remoncie mieszkania, itd). W sumie czego mogłam się spodziewać...nie wiem czemu liczyłam, że 37-latek potraktuje poważnie 19-latkę. I teraz tak mnie boli, ze jemu to obojętne czy mamy ze sobą kontakt czy nie. On potrafił się unieść dumą i mnie olać, a ja nie potrafię Tak bardzo nie chcę tego bólu po rozstaniu. Tak bardzo chcę, żeby stał mi się obojętny. Nawet złapałam się na tym,ze jeśli zaczynam dbać o siebie to dlatego że "a może on mnie zobaczy i mu szczena opadnie jak pięknie wyglądam". Nie chcę już tak. To takie obsesyjne myślenie, które mnie męczy. To jest jak uzależnienie od niego. A przecież on mnie ranił, a ja zachowuję się jak opętana. Nie dziwne, że mówił mi, że mi odbiło, bo raz pisałam że nie chcę go znać, a potem, że go kocham.
Terapeutka mi powiedziała, że to typ którego rajcuje rządzenie innymi. W końcu wszędzie (w pracy, wcześniej w małżeństwie, w domu rodzinnym) to on był osobą dominującą i ustawiającą wszystkich wedle swojego pomysłu. A ja głupia wierzyłam, że "miłość przenosi góry" i że go "zbawię". Dosyć, że siebie wyidealizowałam w tej relacji, no bo przecież "jestem taka dobra i mam takie dobre intencje" to jeszcze nie dostrzegałam tego jak on się świetnie bawi nie dając mi nic.....albo dając ochłapy uczuć.... Raz w życiu napisał, że mnie kocha....w smsie, w którym zrywał ze mną. Wiedział, że mnie to ruszy. Wiedział jak mnie to zaboli, bo zawsze wręcz marzyłam, żeby on mnie pokochał. to jest straszne. To jest horror i chciałabym nie być już zazdrosną, nie cierpieć myśląc, że do wakacji to on już będzie szczęśliwy z inną kobieta i nawet o mnie nie pomyśli. Nie wiem już co mam robić, nie mam na nic ochoty, głowa mnie boli, nie chce mi się uczyć, a przeciez sesja idzie i muszę się zabrać do roboty... Zawalam rzeczy za które jestem odpowiedzialna, a to wszystko przez to chore zaangazowanie. Nie wiem jak z tym walczyć....
Dziękuję tym, którzy przeczytali mój wpis do końca, bo wiem, że jest zawiły i długi...