Zaczynam dochodzić do wniosku,że każdy człowiek nosi w sobie jakieś piętno dzieciństwa...Jestem potwornie emocjonalna, płaczliwa (wcześniej tego nie zauważałam).Czasem czuję,że związek i miłość , którą przeżywam ma również ukrytą obopólną misję...naszą wspólną...
Bardzo sie różnimi, mój chłopak ma problem z zamrożonymi emocjami z dzieciśńtwa, ja natomiast jestem nadwrażliwa...
Cały czas powtarza sie ten sam schemat: jest problem, nie moxemy sie porozumieć, ja zaczynam płakać, histeryzować, krzyczeć,błagać wręcz o jego miłość, zainteresowanie...On jest wówczas jak skała...kamień...ucieka..zamyka się...potarfi powiedzieć bardzo bolesne słowa, jako obrona na mój atak...(to wygląda m.w. tak jak krzyczę : "Nie kochasz mnie", On odpowiada: "Nigdy Cie nie kochałem" itp.)
Im bardziej ja go potrzebuję i bardziej wywieram nacisk, i staje sie wrakiem emocjonalnym, szantażując, że gdybym teraz umarła, też by pozostał obojętny, tym on bardziej mi w tym wtóruje...Choć często pzostaje skamieniały i milczy...
Potrafi być wtedy dla mnie zupełnie obcy , obojętny...
Zawzse myślałam, że to nie może być bez znaczenia...że to usi mieć jakiś ukryty sens...Bo ja siebie nie poznaję...Nigdy nie zachowywałam się tak ...
Czy to możliwe że moja rola w Jego życiu nie tylko ogranicza sie do miłości?
Że moja nademocjonalność we mnie jest po to , by Jego uleczyć?Skruszyć w nim ten kamień..? Pozowlić mu się wypłakać...?
A ja może wypłakuje swoje dziecięce boleści...?
Ostatnio udało mi się przerwać schemat...udało mi się "zmusić" go by przyszedł do mnie i przytulił mnie...
Powiedział,że nie potarfi tego zrobić, że nie rozumie czemu mój płacz, histeria , ból, nie wywołuje w nim zadnych uczuć...że pragnei wyłącznie spokoju, zniknąć, uciec...
ale pamięta jak bardzo bolało, gdy potzrebował by któs przytulił go gdy był małym chłopcem i nigdy nikt nie przychodził....