przez tanalka » 13 paź 2009, o 01:39
witam. piszę na tym forum po raz pierwszy..i dlatego, że nie umiem już sobie poradzić. od dłuższego czasu czuję się nieszczęśliwa, samotna i nieistotna. zawsze musiałam być silna i dawać sobie radę. ale zawsze też czułam się sama. moi rodzice są rozwiedzeni... mama jest alkoholiczką, ojciec nieodpowiedzialnym nieudacznikiem, starsza siostra sama ma wiele problemów ze sobą, poza tym od lat dzielą nas setki, a teraz już tysiące kilometrów. jedyny okres kiedy czułam się stosunkowo bezpiecznie to gdy miałam ok 18 lat i była 3 lata z chłopakiem, którego bardzo kochałam i on kochał mnie. mielismy podobne problemy, więc oboje byliśmy dla siebie wsparciem. niestety wszystko co dobre kiedys się kończy..i nasz, mimo młodego wieku, bardzo poważny związek również się skończył. potrzebowałam 2 lat zanim ponownie z kimś się związałam. niestety żaden następny związek się nie udawał. nawet nie wiem czy można je nazwać związkami bo trwały one miesiąc bądż dwa... czasem jeszcze krócej. i to zwykle ja zostałam odrzucana. nie dopuszczam do siebie wielu mężczyzn, po pierwsze-ponieważ zawsze potrzebuję dużo czasu zanim będę gotowa i chetna aby poznac kogoś nowego, po drugie-rzadko spotykam mężczyzn, którzy wzbudzają moje zainteresowanie. popadłam w schemat, z którego nie mam pojęcia jak mam wyjść. mężczyźni, z którymi się spotykam są zawsze inteligentni, przystojni, wrażliwi - dla mnie wyjątkowi. szybko czujemy niesamowitą chemię i oboje mamy wrażenie, jakby przytrafiło nam się coś wyjątkowego, że udało nam się poznać. uczucie to jest tak silne, zrozumienie i podziw dla drugiego, że w moment zaczynamy czuć coś szczególnego. niestety... z kobiety podziwianej, przede wszystkim postrzeganej jako nietuzinkowa, inteligentna... staję się kimś zupełnie nieistotnym, gdzie moje uczucia nie mają znaczenia, nie liczy się to czego chcę, nawet tracę szacunek tej drugiej osoby... dlaczego? otóż chyba wiem dlaczego, ale nie umiem tego zmienić. mianowicie zawsze od swoich byłych słysze, że jestem za dobra... nie dopuszczam do siebie wielu, ale gdy juz ktos sie przebije do mojego wnętrza, następuje to zwykle stosunkowo szybko... mówi to co chcę usłyszeć, robi to czego potrzebuję, przez co zaczynam wierzyć, że to nie jest kolejny dupek, tylko ktoś kto mnie naprawdę docenia i rozumie. wówczas staje się bardzo wyrozumiała, dobra i opiekuńcza, bo w moim mniemaniu ta osoba na to zasługuje. jednak wiem, że przytłaczam tę osobę swoim zaangażowaniem. i mimo faktu, że zawsze wydawało mi się, że wymagam niewiele, wymagam jednak za dużo niż inni są w stanie dać. nie mogę przecież od innych oczekiwać, że będą w stanie dawać tyle co ja. tylko jak to zmienić, zeby nie potrzebować tyle uwagi od osoby, która powoduje, że czuję, że już nie musze byc silna, że jest ktoś, kogo obecność powoduje, że czuję się szczęśliwa, tylko zawsze w momencie gdy pozwolę sobie na bycie chocby przez moment słabą, bo przeciez chyba kazdy ma do tego prawo, to w moment obraca się to przeciwko mnie. nie mogę pokazać, że mi zalezy i że się troszczę, bo kończy się to gniewem skierowanym w moja stronę. a ja juz nie mam sił sie bronić. czuje sie juz zmęczona wieczną walką, bycia silną i samowystarczalną. od tak dawana wmawiałam sobie że samej będzie mi lepiej, że w końcu w to uwierzyłam, ale po pół roku, okazało się że wewnętrzne pragnienia w końcu zaczną o sobie przypominać, o tym jak bardzo kocham być z kimś, troszczyć się o kogoś i gdy ten ktoś jest przy mnie. swiadomosc, że nie musze ze wszystkim dawać sobie rady sama, że jest osoba, która nie musi niczego robic za mnie. wystarczy że moich słabszych chwilach przytuli i powie, że będzie dobrze. niestety zbyt szybko wychodzi moja słabość i potrzeba miłości, przez co tracę szansę na nią bardzo szybko... wszyscy mi mówią, że wybieram po prostu złych facetów, a ja uważam, że skoro zawsze jest ten sam problem, to znaczy że wina stoi po mojej stronie, to ja to psuje mimo że chcę zupelnie odwrotnie. nawet nie umiem gniewać się na swoich byłych. poczucie odrzucenia, upokorzenia i nieistotności sa tysiąc razy silniejsze. i za kazdym razem zamiast mnie wzmacniać, dają poczucie poniesienia kolejnej porażki, po której coraz trudniej się podnieść. teraz juz nawet nie czuję, że chcę. chcę tylko spokoju. nie chcę juz nieprzespanych nocy, zapłakanych oczu, mocno bijącego serca... chcę juz tylko spokoju... czy ktoś wie, jak to zmienić w sobie, jak zapanować nad emocjami, zeby więcej nie dać się im ponieść i tym samym nie sciagnąc na siebie kolejnego upadku...