Zawsze pisałam w dziale „depresja” i tam czułam się bezpieczna, jednak nie utożsamiam się już z nią. Natomiast wciąż, a może przede wszystkim teraz, czuję się emocjonalną kaleką, jestem niedojrzała emocjonalnie i widzę to teraz bardzo mocno. Drugie co mnie boli i to o wiele bardziej wraz ze wzrostem świadomości to mój dom. Nie, nie chcę tu mojej rodzinie przypinać żadnej etykietki. Mam w swoim domu właściwie wszystko, aż po miłość moich rodziców, tylko że nigdy nie czułam się tu całkiem bezpiecznie, a co za tym idzie nie czułam się tak nigdzie (teraz się to powoli zmienia). To takie trudne o tym pisać, ale muszę gdzieś to wyrazić, zanim znów zepchnę w głąb siebie. Moja rodzina to trochę jak czynny wulkan – spokój, który nagle przeradza się w gwałtowny wybuch i nie ma znaczenia czy to będzie moja nieakceptowana przez nich decyzja (a większość właśnie takich jest), czy wypowiedź niezgodna z ich przekonaniami, czy też nieporządek. I kłótnia nie kojarzy mi się absolutnie z czymś konstruktywnym (a zdaję sobie sprawę, że taka może być), nie w moim domu są to tylko wyzwiska i deprecjacja drugiej strony, nie kończy się żadnym kompromisem czy rozwiązaniem sprawy. I za tym idzie „metoda wychowawcza” mojej mamy milczenie do czasu kiedy nie okażę skruchy i do tej pory wprowadza mnie w to stan całkowitego rozbicia wewnętrznego i oscylowania między złością, a poczuciem winy. Kiedy byłam dzieckiem płakałam cicho w poduszkę (cicho, tak by nie usłyszeli, że płaczę, bym nie dowiedziała się po raz kolejny jaka to jestem żałosna i słaba), ale równocześnie marzyłam, że jednak przyjdą i zrozumieją moje przerażenie, że mnie już nie kochają i zostawili samej sobie. Sama gdy piszę to teraz czuję się żałosna i śmieszna… Tato z kolei zawsze mówił, że pójdzie i opowie w szkole czy moim znajomym (komuś kto w danej chwili był dla mnie ważny), jaka jestem naprawdę, tzn. że ich obrażam, nie szanuję, że jestem zła. Mnie to wprawiało w przerażenie, tatę natomiast często to śmieszyło. Ale nie ważne to tylko takie tam historyjki…
Zdałam sobie ostatnio sprawę, że wciąż szukam w ludziach emocjonalnego wsparcia, właściwie więcej takiej dziecięcej opieki emocjonalnej. Nie, nie proszę o nią, ale równocześnie jestem sfrustrowana, że jej nieotrzymuję, choć wiem, że to już nie ten czas. W moim domu zabrakło takich rozmów, opowiadałam raczej o znajomych niż o sobie lub były tzn. "dysputy intelektualne". Nigdy nie mówiłam jak bardzo czuję się samotna, że boję się, wydawało mi się, że nie dzieje się nic na tyle istotnego, by móc prosić o pomoc (do teraz zresztą żyję w takim poczuciu). Zresztą mama zawsze miała mnóstwo problemów swoich i innych ludzi, które brała na siebie. I częściej to raczej mi mówiła o nieudanym małżeństwie, o poczuciu niedoceniania, nieudanym życiu. Tak to prawda, nie umiałam jej pomóc, nie byłam i nie jestem w stanie zmienić jej życia. Tato to z kolei osoba, która z wszystkim sobie radzi, przekonana o swojej sile psychicznej opartej na tłumieniu emocji (co według niego jest najlepszą drogą), taki skrajny racjonalizm, a równocześnie wiem, że w środku jest bardzo rozgoryczonym człowiekiem. W każdym razie na moją słabość reagował zawsze złością i dalej przy nim czuję się „słaba psychicznie”, gdyż chodzę na terapię i zdarza mi się płakać z bezsilności. Często wyobrażałam sobie, że znajduję się w trudnej sytuacji, że ktoś mnie skrzywdził i znajdował się ktoś kto w tej sytuacji przygarnął mnie emocjonalnie (nigdy nie wyobrażałam sobie w tej roli rodziców). Dla moich rodziców nigdy nie będę na tyle dorosła by móc decydować w pełni o sobie, by móc wybierać kto jest dla mnie ważnym człowiek i z kim chcę utrzymywać kontakt. Zawszę żyję w niepewności co ich wyprowadzi z równowagi.
Kompletnie jestem zagubiona w sferze emocji, stwierdzenie co czuję i dlaczego wciąż jest dla mnie najtrudniejszym pytaniem, wciąż często to zgaduję. Nie umiem prosić o pomoc, bo ktoś mnie odrzuci, bo ktoś ma wiele własnych problemów, bo nie mam odwagi, bo… Wciąż nie umiem być naprawdę autentyczna wśród ludzi i chowam się za maską żartów lub wycofuję. Zamiast powiedzieć, że ktoś mnie rani albo stwierdzam, że na to zasłużyłam i się wycofuję, albo staję się złośliwa i czepiam się wszystkiego, poza sednem sprawy. Nie umiem budować autentycznych i szczerych kontaktów z ludźmi, bo sama nie jestem szczera i autentyczna. A gdy ktoś mi oferuje taki kontakt to boje się, że zaleję go „sobą” i zmęczony tym zniknie. Wciąż szukam akceptacji i uznania nie w sobie, a oczach innych. Najbardziej w oczach moich rodziców (tato stwierdził ostatnio, że nie szukam zrozumienia dla swojego postępowania, tylko akceptacji... widocznie mi się od nich nie należy). Wciąż patrzę na siebie przez pryzmat innych. I każdy jest lepszy i bardziej wartościowy niż ja. Nie umiem być szczęśliwa, nawet wtedy, gdy mam ku temu powody. I biorę odpowiedzialność za wszystkich wokół, za to jak się czują i jak sobie radzą, gdy nie jestem winna to biorę winę na siebie, a gdy powinnam przyznać się do błędu to zaczynam się tłumaczyć i zrzucać to na innych, bo za bardzo mi wstyd, bo skoro postąpiłam źle to przestaję mieć jakąkolwiek wartość. Tak, walczę z tym wszystkim i chcę to zmienić, chcę w końcu żyć tak jak tego pragnę i być po prostu sobą.
A wczoraj przelałam swoją frustrację na kogoś kto zupełnie na to nie zasłużył, zrobiłam to, bo wypiłam dwa piwa, o dwa piwa za dużo, by zatroszczyć się o dobro kogoś dla mnie tak bardzo ważnego.
To taka moja żałosna i pogmatwana spowiedź, napisałam to, bo nie chcę znów uciekać od siebie samej… Nie, nie oczekuję nic od Was…
Pozdrawiam…