---------- 10:38 04.04.2010 ----------
Minęło trochę czasu... Chyba zrobiłam krok naprzód... Ponad tydzień nie mieliśmy kontkatu - tylko tydzień, albo aż tydzień wystarczył, żebym poczuła sie spokojniejsza, mimo, że myśli o nim często wracały. Kiedy po tygodniu znowu "upadłam" pisząc mu życzenia na święta, to poczułam tak bardzo wyraźnie i dokładnie negatywne emocje przychodzące w związku z nim. Od tamtej pory nie mam już wątpliwości - nie chcę z nim być za cholerę. Dostawałam od niego różne propozycje spotkań - z żadnego nie skorzystałam. Czuję, że mnie już nie korci (przynajmniej narazie). Mam kolegów i koleżanki, którzy mnie wspierają i pomagają mi wyjść z tego. Jeden kolega ostatnio zafundował mi dużą dawkę komplementów, że aż płakać mi się chciało ze wzruszenia. Czuję teraz, jak bardzo chłonę wszelkiego rodzaju komplementy i pochwały. Czuję, że tego potrzebuję. Jedyne co jeszcze nie ustąpiło to koszmary. Co mi się śni? Albo on, albo wojna. I to tak na zmianę. Nie wiem co ma jedno do drugiego. Chociaż w sumie ma - zagrożenie. Zaczęłam więcej jeść niż do tej pory (mam sporą niedowagę), więc liczę, że wrócę do normalnej wagi. Chociaż boję się, że to wszystko jest wyparciem i że któregoś dnia tęsknota przyjdzie z podwojoną siłą.... Boję się tego strasznie, choć wierzę, że już się nie cofnę.
Na dodatek kupiłam sobie książkę "Toksyczne słowa. Słowna przemoc w związkach" i czytam ją prawie jak Biblię. Kiedyś ją przez przypadek przeczytałam fragmentami w Empiku - teraz postanowiłam ją kupić i wracać do niej, gdy tylko coś głupiego mi przyjdzie do głowy.
Nie wiem jak dalej się wzmacniać. Chcę wybić sobie z głowy jego słowa, że jestem żałosna, nieodpowiedzialna, żebym sobie radziła sama itp. Ciągle pałętają mi się w głowie.
---------- 14:41 ----------
Jest jeszcze jeden aspekt w tej sprawie. Tak jak wcześniej pisałam, że nie umiem się wściekać, tak teraz zauważyłam, że nie umiem się cieszyć z tego, że coraz bardziej się od niego oddalam. Tzn. nie ciągnie mnie do niego, ale powinnam się cieszyć "hurra, uwolniłam się" itd. A mi jest to tak jakby obojętne. Niby jest spokojniej, ale jakoś specjalnego wrażenia to na mnie nie robi...
Jeżeli chodzi o mój etap na terapii to miałam ostatnio chwile kryzysu. Nie byłam na 2 pod rząd wizytach i w ogóle miałam myśli typu "mam gdzieś tą całą terapię". Potem żałowałam, że nie poszłam. Na szczęście ten "wdupizm" mi przeszedł jeżeli chodzi o terapię i chcę jak najszybciej tam wrócić.
Uświadomiłam sobie teraz, że minął rok odkąd ją zaczęłam. I w sumie takiej stricte terapii DDA nawet nie zaczęłyśmy, bo ciągle nasza praca polegała na perswadowaniu mi zerwania tego związku. Kurcze, straciłam rok przez siebie i tego gnoja. A mogłam być już o rok do przodu. Czuję, że nic się przez ten rok nie stało (poza moim oddaleniem się od niego i zmienieniem perspektywy myślenia w jego kontekście - nie jest już moim bóstwem tylko osobą, którą unikam szerokim łukiem) i tak naprawdę nic to nie poukładało w mojej głowie jeżeli chodzi o układanie przeszłości. Mam wrażenie, że to jest tak cholernie wolne i mozolne, że czasem tracę cierpliwość do tego (na szczęście mi przechodzi po jakimś czasie). Zdązyłam się już przywiązać do mojej terapeutki (to źle?) i brakuje mi jej opinii i wsparcia.
Zauważyłam jescze jedno w sobie - kurcze, kiedy mój kolega zaczął mi mówić komplementy, to zaczęło mnie do niego ciągnąć i prawie, że się zakochałam. Za komplementy! Masakra. Tak sobie myślę - jak łatwo jest mi w takim razie wcisnąć ciemnotę i owinąć wokół palca. Wystarczy powiedzieć mi coś miłego
To mnie przeraziło, bo ja go tak naprawdę nie znam... Moje granice - gdzie jesteście?:(