Witajcie,
Obserwuję forum już jakiś czas i zbierałam odwagę, aby napisać i chyba nadszedł ten odpowiedni czas. Moje małżeństwo przechodzi chyba najpoważniejszy w naszym związku kryzys. W zasadzie jesteśmy o krok od rozstania, nie jest to łatwe,najważniejszym powodem są dzieci. Przyczyny przeanalizowałam i jedna z kluczowych dotarła do mnie dziś po przeczytaniu artykułu o kobietach uzależnionych od miłości. Od kiedy pamiętam, kontrolowałam związek i swojego męża, osaczałam go swoją osobą, byłam zaborcza nieufna i podejrzliwa. Uważałam, że miłość polega na poświęceniu, dbaniu o związek i partnera stawiając siebie daleko w tyle. Teraz jestem zdruzgotana, świat mi się wali (pewnie na moje życzenie). Im bardziej się ode mnie odsuwa, staje się obojętny i wycofany tym bardziej chcę jego zainteresowania. Uzależniam dobry humor i szczęście od mężczyzny. To straszne ! A przecież uchodzę za tak silną kobietę.
W zasadzie minęły prawie dwa miesiące od tego kiedy powiedział, że będzie lepiej dla nas jeżeli się rozstaniemy, że jego uczucie wygasa... Do tej pory jeszcze tego nie zrobił, widzę, że też cierpi, próbuje sobie to poukładać, była z jego strony deklaracja, żeby spróbować, ale bardzo słaba, taka moim zdaniem bez przekonania. Wiem, poradzicie żeby odbyć szczerą, głęboką rozmowę - próbuję z różnym skutkiem.
Ostatnio żyję jak w amoku, czuję pustkę, boję się samotności, ale zdaję sobie sprawę z tego, że muszę zadbać o siebie, że nawet jak do tego dojdzie to będę musiała się z tym zmierzyć i nic nie poradzę na to, że ktoś przestaje kochać. Dużo czytam, zapisałam się do psychologa, nie wiem tylko czy znajdę odwagę, żeby tam pójść. Jeszcze jakiś czas temu jedyne co mi przychodziło do głowy to "ratować małżeństwo" ale najpierw to ja chyba muszę ratować siebie.
Czy sądzicie, że idę dobrą drogą?
Wiele rzeczy ważnych mi na pewno umknęło, może wyjdą podczas rozmowy.