przez mergen » 8 wrz 2013, o 20:09
Nie było mnie tu ponad 4 miesiące. Ale znowu mi się nie udało. Nie poszłam na mityng, nie poszłam na terapię. W zamian za to błagałam go żeby do mnie wrócił jak zwykle. Co więcej przeprowadziłam się do niego (wcześniej jego mieszkanie było wynajmowane, on mieszkał u mnie). Nie minął tydzień od przeprowadzki, a on mnie wystawił za drzwi. No niezupełnie, wysadził mnie z samochodu podczas kłótni, tak jak stałam i pojechał. Zostawił mnie na ulicy, w nocy. Parę dni pomieszkałam u rodziny, potem w hotelu, wynajęłam mieszkanie, podpisałam umowę i nawet nie przewiozłam swoich rzeczy, bo już znów ubłagałam go żeby mnie przyjął z powrotem. Teraz jest koszmar. Jak mu się stawiam, to wrzeszczy, że mam się wynosić. Nie ma go całymi dniami, jak wraca są ciągłe awantury. Ma mi za złe, że się nie uśmiecham, że płaczę, że nie ma obiadu, że nie witam go z entuzjazmem po pracy, że narzekam itd. Jak ryczę to mnie obrzuca inwektywami. Ciągle mnie wyzywa. Jak mi puszczą nerwy i zaczynam wrzeszczeć na niego, rzuca przedmiotami, wychodzi z domu bez słowa, szturcha mnie, popycha. Nie bije, nigdy mnie nie uderzył. Czasem jak mu zagrodzę drogę żeby nie wychodził, to potrafi mnie odepchnąć. Jak dzwonię i nie podoba mu się to co mówię, to rzuca słuchawką, albo w ogóle wyłącza telefon. Wyciąga ode mnie pieniądze. Zrobiliśmy remont w jego mieszkaniu, żeby było "u nas", a nie "pozostałości po poprzednim związku". Teraz znów ma długi. Mnie obwinia, bo remont to mój pomysł. Jego nie było stać, ja go namówiłam. Ja włożyłam w ten remont połowę swoich oszczędności, bo chciałam "tworzyć dom". Teraz to wszystko jest jego. On ciągle mnie podejrzewa o to, że chce sobie przywłaszczyć jego mieszkanie i pieniądze. Ale on nie ma pieniędzy, wręcz przeciwnie ciągle ode mnie bierze pieniądze. Żyję w schizofrenii. Ostatnio przyszłam i na spokojnie powiedziałam, że miedzy nami już nic nie ma, nic nas właściwie nie łączy, że trzeba coś zrobić by było lepiej. Najpierw się zdenerwował, ale potem nawet posłuchał i przyznał mi rację. Poprosiłam: zróbmy coś razem, zaproponowałam wyjście na piknik do parku. Poszedł ze mną. Ale jak wysiadał z samochodu to już widziałam, że mimo początkowego zadowolenia z pomysłu, teraz tam nie chce być. Strzelił focha, wróciliśmy do domu po 15 minutach. Znów awantura. Traktuje mnie paskudnie, nie rozumie, że robi mi przykrość, nie rozumie, że jak płaczę to dlatego, że robi mi krzywdę. On uważa, że płaczę i jestem smutna, żeby mu uprzykrzyć życie. Nie chcę uciekać od niego. Chce naprawić relacje między nami, chcę pracować nad związkiem. Mam już za sobą 11letni nieudany związek, nie mam siły ani odwagi zaczynać po raz trzeci. Nie uwolnię się od niego. Dwa lata próbuję i jak już jestem "prawie"wolna, to zawsze wracam. Tęsknię. Ucieczka dla mnie to porażka, to utrata bliskiej osoby bez walki. A ja chcę walczyć o związek, o dom, o niego, o swoją przyszłość. Przeczytałam całą masę literatury o uzależnieniu od związków i wszyscy mówią uciekaj. To co nie da się inaczej? Nie ma skutecznych terapii dla par? Nic nie mogę zrobić, żeby żyć z człowiekiem którego pokochałam i być szczęśliwą? Albo złe traktowanie albo samotność? Może jest ktoś komu się udało ZOSTAĆ i dobrze żyć. Na razie czytam tylko o takich którym się udało uciec.